Karczma pod Kulawym Elfem była ulubionym lokalem
większości mieszkańców centralnej Antizji. Jej właściciel, potomek sławnego
kulawego elfa, zwał się Narius i przyrzekał, że ściany karczmy gościły nie
tylko elfów i ludzi, ale także przedstawiciela każdej innej rasy, jaka tylko
stąpała po tych ziemiach. Zarzekał się, że raz nawet sam Aminael Wieczny, król
smoków, wsadził łeb do karczmy przez drzwi (burząc przy tym pół ściany),
domagając się sławnego miodu pitnego jej właściciela. Od tamtego zajścia,
niepozorne wejście do gospody zostało zastąpione przez potężne dwuskrzydłowe,
hebanowe drzwi, coby mistyczne gady nie czuły się dyskryminowane tym
jawnym niedopatrzeniem architektonicznym.
Fundamenty karczmy były nigdy nie zmieniane, ale ściany
wiele razy przebudowywano. Bar został odnowiony, galeria nad głównym podestem była zburzona, a później odbudowana, natomiast piętro drugie i trzecie
dobudowano już za czasów Nariusa. Patrząc na karczmę od zewnątrz nie bylibyśmy
pod wielkim wrażeniem renomy tego wiekowego miejsca pijackiej rozpusty. Stojąca
na tle ciemnego lasu gospoda prezentowała się licho. Robiła takie wrażenie,
ponieważ materiały budownicze użyte przy renowacji karczmy za nic nie pasowały
do jej pierwotnej architektury. I przez to mieliśmy przed sobą budynek na wpół
kamienny, na wpół drewniany, z niepasującymi do siebie okiennicami o wyblakłych
kolorach, zardzewiałym szyldzie z sierpem księżyca, którego
napis został wyprany przez lata silnych wiatrów i deszczy, oraz o nieco
zapadniętym dachu.
Całe szczęście, niepozorna powierzchowność karczmy była
mylna. Bo gdy wchodziło się do środka w nos uderzał gości przyjemny zapach
dobrej strawy, a także aromatycznego trunku. Po prawej i lewej stronie schody
prowadziły na galerię i wyższe piętra, do wynajmowanych pokojów. Naprzeciw drzwi
wiła się niewyznaczona, wiecznie zmieniająca się ścieżka pomiędzy licznymi
stolikami, zajmowanymi przez rozbawionych i podpitych (co często było jednym i
tym samym) gości, kończąca się przy długim drewnianym barze. W głębi
pomieszczenia, pod lewą ścianą stał ogromny kamienny kominek, który roznosił
ciepło po całym budynku. Dostarczał większość światła na parterze, gdyż
niewiele było tu lamp lub świeczników. Ale to właśnie ten półmrok (panujący
nawet za dnia, gdyż okiennice pozostawały zamknięte), wspomagany ciepłą poświatą
bijącą z kominka, był tak zachęcający. Koił zmysły, zapraszał do zabawy od rana
do wieczora, a wieczorem zachęcał do tej samej zabawy do rana. I tak w kółko.
Dzień w dzień, od wieków, niezmiennie, karczma pod Kulawym Elfem gościła każdego,
kto zawitał w jej progi. Tutaj nieważny był status, miejsce urodzenia, rasa czy
ilość monet w kieszeni. Karczma była miejscem, gdzie nie tolerowało się
otwartej wrogości lub nietolerancji, bo właściciel wraz ze sztabem wspomagających biznes ghuli pilnowali, by wszelkie objawy agresji zostawały szybko i permanentnie tłumione.
Tutaj nikt nie podnosił na siebie miecza, nie groził sztyletem pod gardło ani
toporem po palcach. Aż do dzisiaj.
– Wróżki wymarły,
miasta nimf upadły, a wilkołaki nigdy nawet nie istniały. Smoki prawie
wyginęły, krew elfów jest rozrzedzona, a chowańce zostały wybite w pień. – Tak
ciągnęła się lekko pesymistyczna, momentami nieco zbyt agresywna konwersacja
na temat wielu ras zamieszkujących, lub być może wcale nigdy nie
zamieszkujących, ziemie Antizji. – W dzisiejszych czasach wszystkim rządzą
ludzie.
– Nieprawda. Elfy
nadal panują północą. Przecież kontrolują dwa z pięciu królestw.
– A gdzie tam.
Tylko im się tak wydaje. Ten ich cały sojusz z ludźmi to była głupota. Tym
samym elfy przypieczętowały swój los i straciły kontrolę nad wszystkim, nawet
swoją dość żałosną imitacją magii.
Na galerii, przy jednym ze stolików tuż nad barem
siedziało trzech mężczyzn, pogrążonych w zaciętej dyskusji, trwającej już od
dobrych dwudziestu minut. Ich podniesione głosy, stanowcze i częste uderzanie
pięścią w stół oraz ilość opróżnionych kufli trunków różnej maści, nie były
niczym niespotykanym w Kulawym Elfie. Jednak temat ich dyskusji przyciągał
spojrzenia i uciszał inne rozmowy. W końcu przy ich stoliku zebrała się grupka
gapiów i zapalonych potakiwaczy.
Pierwszy z rozmówców był młodzikiem zwanym Jockiem, czym
się lubił ludziom chwalić i miał tendencję do nadgorliwości. Gestykulował z niezdrowym
zapałem, grożąc zgromadzonym podbitym okiem lub piwem na koszuli (bo
gestykulował również z kuflem w dłoni). To jego wypowiedzi zazwyczaj kończyły
się odmrukiwanymi komentarzami w stylu „zgadza się”, „dobrze mówi” i gorliwym potakiwaniem.
Mężczyzna, który dzielnie przyjmował wszystkie jego
argumenty i z pasją na nie odpowiadał, nie miał takiej siły przebicia, jak
towarzysz. Publiczność nie reagowała na niego pozytywnie. Zdarzyło się nawet
kilka prychnięć niezadowolenia celnie skierowanych w jego kierunku. Trudno było
powiedzieć, czy to jego słowa nie przemawiały do gapiów, czy jego niezbyt
przyjemna powierzchowność. Nieszczęśnikowi brakowało jednego ucha, a większość
twarzy pokrytą miał okropnymi poparzeniami.
Natomiast trzeci z rozmówców wcale się nie udzielał.
Wydawał się całym tym zamieszaniem znudzony, a zainteresowaniem innych
niezadowolony. Nie lubił się rzucać w oczy, a jego towarzysze niepotrzebnie
ściągali na nich uwagę całej karczmy. Na oczy naciągnięty miał kaptur płaszcza
(którym zdawał się również nieudacznie próbować kryć godło widniejące na piersi i
sugerujące jego oddanie Twierdzy, a nie królowi Seregilowi, co w tych rejonach kraju nie
było popularną postawą) i choć nie odzywał się często, nie powstrzymywał się od
traktowania poniektórych wypowiedzi parsknięciami ironicznego śmiechu lub
kręceniem głową z niedowierzaniem.
– Elfy nigdy
żadnej kontroli nie miały. To słaba rasa. Przed sojuszem, Antizją panowały
przecież smoki – skomentował Wyel, ten-bez-ucha.
– Lepiej uważaj,
jak się wypowiadasz o elfach – ostrzegł towarzysza Jock. – Jeszcze cię
Narius usłyszy – dodał półszeptem.
– Narius to tylko
zwykły vilisang, mieszaniec – odparł Wyel, po czym rzucił zakapturzonemu
najemnikowi szybkie spojrzenie, jakby dopiero sobie przypomniał, że on, tak jak
właściciel karczmy, również był pół-elfem. Ten nie zareagował jednak. – W
każdym razie, to smoki zawsze miały największą władzę. Ludzie przeminą, elfy
znikną w swoich ukrytych miastach i Antizją znowu zapanują Pradawni. – Nikt
w najbliższym otoczeniu nie zareagował na te słowa pozytywnie, a kilku co
odważniejszych nawet postanowiło rozmówcę wyśmiać.
– Słyszeliście
go? – Jock podjudzał publiczność. Ryknął gromkim śmiechem i przypomniał
wszystkim, że przecież nikt nie widział smoka od wieków! Była to
prawda. W Antizji panowała zgodna teoria, że ostatni smok poległ w Wojnie
Wszystkich Ras, dobre dwieście lat temu. Od tamtej pory nikt nigdy więcej nie
został przysłonięty przez cień gada szybującego po niebie.
– A ja
słyszałem... – Śmiech zgromadzonych nadal nie ucichł, więc oszpecony mężczyzna
musiał przekrzykiwać tłum. – Słyszałem, że rodzina królewska ukrywa się gdzieś
u magów, w Zakonie Wiecznego Światła. Syn Aminaela, królowa i jej poddani. Wszyscy nadal
żyją. Ukrywają się w Górach Zapomnianych, zbierają siły i szykują do ataku. –
Głosy w końcu ucichły. Teraz wszyscy ze skupieniem, ale też sporą dawką sceptycyzmu, wsłuchiwali się w kolejne słowa Wyela. – Smoki powrócą. Antizja utonie w ich
ogniu, a każdy, kto nie stanie po ich stronie, zginie. – Choć słowa te
brzmiały, jak wyssane z palca, słowa dziecka, które pragnie, by ich marzenie
(lub w tym wypadku koszmar) stało się prawdą, tym razem nikt się nie zaśmiał.
Bo tym razem w brzmieniu głosu słychać było nutę groźby i czającego się w kącie
umysłu szaleństwa. Na to w końcu odezwał się najemnik:
– Niech wrócą.
Niech tylko wystawią swoje Pradawne tyłki na światło dzienne. Ktoś im
na pewno szybko przypomni dlaczego pouciekały stąd z podkulonymi ogonami. Ktoś
przypomni im ból naostrzonego metalu na ich miernych łuskach.
– Ktoś? Masz na
myśli siebie? – spytał Wyel wyraźnie rozeźlony na słowa zakapturzonego
mężczyzny. – Jesteś nic nie wartym żołnierzykiem Twierdzy. – Słowa te splunął,
jakby miał coś nieprzyjemnego w ustach. Cóż, tak zazwyczaj reagowano na
popleczników Twierdzy i jej okrutnego pana. – I, może nie jesteś tego świadomy,
ale nie jesteś ognioodporny. Nikt z nas nie jest. – Swoje fanatyczne
spojrzenie, rozmówca przeniósł na resztę zgromadzenia. – Pamiętajcie moje
słowa! Przyjdzie dzień, gdy Pradawni powrócą, a z nim powróci Ogień!
Przez chwilę wydawać by się mogło, że zamilkł każdy gość
karczmy pod Kulawym Elfem. Na moment zrobiło się tak cicho, że odgłos
przełykanego trunku wydawał się brzmieć w uszach jak odgłos dzwonu. I wtedy
najemnik roześmiał się głośno. Zgiął się w pół i prawie spadł z krzesła, a jego
niski głos rozbawienia wypełnił pomieszczenie. Kilka niepewnych chichotów
dołączyło się po chwili, ale w końcu znowu zapadła cisza.
– Jesteś głupcem,
Wyel. Wierzysz w te stare bajdy? Może jeszcze nam powiesz, że wilkołaki są
prawdziwe, ghule przyjazne albo nimfy inteligentne? – Prychnął z pogardą,
zirytowany słowami towarzysza. – Wszyscy dobrze wiedzą, że smoki nigdy nie
zionęły ogniem.
***
Nahl praktycznie wybiegł na zewnątrz. W karczmie było
duszno, a debata Wyela nieźle zagotowała mu krew. No i czemu się tak
denerwował? Co mają znaczenie słowa jakiegoś fanatycznego wariata? Wziął kilka
głębszych oddechów i przespacerował w stronę stajni na tyłach karczmy. Nie
uspokoił się, aż trzeci raz okrążył budynek. W końcu, gdy ręce przestały mu się
trząść, po cichu wszedł do stajni. Drogę momentalnie zagrodził mu Dewen, zza
pazuchy miał już w połowie wyciągnięty sztylet.
– Wybacz, Jedyny – mruknął zmieszany, gdy rozpoznał
twarz Nahla wyglądającą spod kaptura.
– Nie szkodzi, Dew. Jak tam nasz więzień, nadal taki
dowcipny?
– Uhm... nie, kapitanie. Zakneblowaliśmy go – przyznał
nieśmiało Dewen, na co Nahl roześmiał się szczerze. Klepnął strażnika po
plecach, życząc mu dobrej nocy, ale zanim wrócił do wynajmowanego na piętrze
gospody pokoju, zajrzał jeszcze szybko do jednego z boksów dla koni, gdzie na
cienkiej warstwie siana leżał Fenn. Szybkim spojrzeniem profilaktycznie obrzucił węzły na jego
kostkach i nadgarstkach. Już miał zawrócić, gdy dostrzegł, że więzień nie śpi,
jak początkowo podejrzewał. Szeroko otwarte oczy praktycznie się z niego
naśmiewały.
– Ale ten Wyel wygaduje głupoty, co? – Chłopak wyszczerzył zęby. Po kneblu nie było śladu.
Oooo! To mi też się podobała. Ta opowieść o wszystkim, te rozmowy są piękne. Nie są sztuczne, a opisy prawdziwe i pobudzające wyobraźnię.
ReplyDeleteMASZ TALENT! Pan Kot docenia i wstydzi się swoich opowiadań, heh.
Nigdy nie pisałem tak dobrze, ale dzięki czytaniu ciebie będę się uczyć. Lubię się uczyć, a zwłaszcza jeśli jest to, coś co lubię.
Dzięki, dzięki! Lubię pisać dialogi, więc cieszy mnie, że nie wyglądają sztucznie :)
DeleteAle weź mi stąd wyjdź z tą sztuczną kocią skromnością, bo nie masz się czego wstydzić. Jakby to nie było oczywiste w moich komentarzach u Ciebie, to Ty również masz talent, i to porządny.
Łohoho. :D
ReplyDeleteZaczynasz się rozkręcać, to dobrze. ^^
Podobał mi się opis tej karczmy a także ta dyskusja. Widać, że dobrze rozplanowałaś historię, wszystko sprawia wrażenie przemyślanego.
A Fenn mnie intryguje, o. :D
A cieszę się bardzo, że wydaje się to dość spójne :) Fenn zdecydowanie należy do postaci, które intrygują nawet samą autorkę, lol.
Delete