Najemnik próbował się wymigać. Banoth już widział jego
tęskne spojrzenia w stronę wyjścia. Ależ on go czasem doprowadzał do furii.
Władca Twierdzy doprawdy nie miał łatwego życia. Po raz kolejny dłoń mu
powędrowała do rozczochranych ciemnych włosów i jeszcze sztywniej usiadł na
prostym krześle, ale po chwili, dobrze pamiętając kpiące słowa Wiedźmy, zmusił
się nieco rozluźnić, żeby potem znowu nie cierpieć z powodu bólu pleców. Gdyby
tu była, Wiedźma pewnie również skomentowałaby jego dzisiejszy wygląd. Koszulę
miał zapiętą tylko do połowy, żeby na odkrytym mostku i piersi dobrze widać
było pół tuzina wisiorków i naszyjników. Każdy z nich należał do innych wyznań
lub przesądów, tych co bardziej groźnych lub makabrycznych. Na przykład metalowy,
trójkątny wisior, wyglądający jak przerośnięte „A” był symbolem
zwanym Aahn, czczonym przez pradawne smoki. Napotkanie Aahnu na swej
drodze było uważane za niezwykle pechowe, a noszenie go na szyi dla wielu
byłoby nie do pomyślenia. Dodać do tego perłowy okrąg mający przedstawiać
Priusa albo złamanego na pół łabędzia oraz garść innych symboli i niejeden
zwyczajny obywatel uciekłby z krzykiem.
Wiedźma powiedziałaby, że Banoth lubi szokować i wyśmiałaby
jego dedykację do robienia z siebie widowiska oraz ucieleśnienia wszelkiego zła.
Sam jego często niechlujny wygląd wzbudziłby niesmak, a Wiedźma dobrze
wiedziała, że do tego właśnie dążył, wręcz oczekiwał skonsternowania od
wszystkich. Więc starannie dobierany, ciągle zmieniający się wygląd Banotha
zawsze skrupulatnie ignorowała. Ach, brakowało mu jej. Natomiast najemnik nic
nie skomentował. A przecież z takim przemysłem wybierał dzisiejszą biżuterię!
Myślał, że przynajmniej dwa z symboli powinny w nim wzbudzić choć niewielkie
zniesmaczenie. Na szczęście wzmianka na temat Odosobni w końcu zwróciła jego
uwagę.
Była to jednak konwersacja, którą chciał najpierw
przeprowadzić z samym najemnikiem, ministrowie nie byli mu teraz niezbędni.
To doradcy, nie żołnierze, choć zdecydowanie lojalni. Szanował ich jednak na tyle, by nie tracić ich czasu domysłami. Banoth pożegnał ministrów, odchylił
się nieco na krześle i obejrzał za siebie, by zobaczyć czy księgowa już
wróciła. Stała przy uchylonych drzwiach komnaty, jakby tylko czekała na kolejne
polecenie. Ich spojrzenia skrzyżowały się momentalnie i Banoth skinął głową.
– Będziesz siedział cicho – rozkazał, odwracając się z
powrotem do stołu. – Nasz więzień zaraz się przekona, że pobyt w Odosobni to
jak wakacje w porównaniu z tym, czego może oczekiwać tutaj.
– Tylko go za bardzo nie zastrasz, bo niczego nam nie
powie – ostrzegł Nahl.
– Grożenie zawsze działa najlepiej.
– Tak właściwie, to najlepiej działa oferta przyjaźni,
ciepłego posiłku i wynagrodzenia – nie zgodził się Nahl, na co Banoth obrzucił
go pełnym niedowierzania spojrzeniem.
– Przypomnij mi, jak dowiedzieliśmy się o planach
rewolucji w Se’leent? – spytał, a Nahl przewrócił oczami.
– Z tego, co pamiętam, porwałeś rodziny partyzantów. Żony
i siostry tych, którzy odmówili współpracy wysłałeś do pracy w Czeluści. To
było dość drastyczne, nawet jak na ciebie – przyznał i zamilkł akurat w
momencie, gdy ponownie pojawiła się Jaenah. Towarzyszył jej więziennik oraz najnowszy lokator cel Kła. W sali bankietowej nastała cisza. Ta cisza, która aż
przytłacza człowieka, jak ciężar na sercu, nie pozwala oddychać, dusi. Cisza,
która w tym przypadku nie jest przyjacielem, lecz wrogiem. Fenna przeszedł
dreszcz, kiedy po raz pierwszy stanął twarzą w twarz ze sławetnym władcą
Twierdzy.
– Możecie odejść – powiedział Banoth, a więziennik i
Jaenah posłuchali natychmiastowo. – Złodzieju, usiądź. – Tak właśnie władca
Twierdzy zazwyczaj działał. Porozumiewał się rozkazami, gdy chciał
zakomunikować swoją pełną dominację. Fenn małymi kroczkami, gdyż kajdany u
kostek go ograniczały, podszedł do wolnego krzesła obok Banotha i na przeciw
Nahla. Zanim usiadł, puścił najemnikowi oczko, jakby byli starymi, dobrymi
znajomymi, w końcu przebyli razem długą podróż. Tak popełnił ważny błąd. Bo mimo tego, że o Banothu
po kraju krążyło wiele fałszywych lub wyolbrzymionych plotek, to dwie z nich
były prawdziwe: pan Kła łatwo tracił cierpliwość oraz był niebywale uzdolniony
magicznie.
Magia. To było coś, co niewielu ludzi w dzisiejszych
czasach rozumiało. Odkąd kilka pokoleń temu Gildia Szlachetnego przyczyniła się
do upadku ostatniej siedziby Zakonu Wiecznego Światła i wybiciu większości
wróżek, nauka magiczna umarła wraz z nimi. Nikt już nie pamiętał Starej Mowy,
księgi z zaklęciami poginęły lub zostały zniszczone, magiczne artefakty stały się bezużyteczne. Tylko
raz na jakiś czas rodziło się natchnione dziecko z wystarczającą
ilością wróżkowej krwi, by wydobyć z siebie iskierkę magii. Owe nieprzewidywalne tendencje tłumiło się jednak w dzieciach bardzo szybko. Jak bowiem kontrolować
ten nieokiełznany żywioł, gdy słowa mające pomagać zamknąć uwolnioną magię w
zaklęciu były zapomniane? Tylko szaleńcy ważyli się wyzwalać natchnienie.
Banoth pochylił nieznacznie głowę, na Fenna patrząc spod
ściągniętych brwi, co mogłoby wydać się melodramatyczne i marginalnie komiczne,
gdyby nie fakt, iż w brązowych oczach zabłysły złotawe iskry. Fenn
zamarł, wyraźnie zdziwiony, że ktoś może mieć wzrok bardziej przerażający od
niego samego. A chwilę później zakute w kajdany nadgarstki zapiekły z bólu i
złodziej odskoczył, jak oparzony, prawie przewracając się wraz z krzesłem do
tyłu. To wystarczyło, by zrozumiał, komu poświęcić swoją całkowitą uwagę.
Okrzyk zaskoczenia uwiązł mu w gardle, gdy nieruchomiejąc wbił wzrok w stół,
raz po raz posyłając wystraszone spojrzenia swemu oprawcy. Naprzeciw, Nahl
wydawał się czuć równie nieswojo, co Fenn.
– Powiedz mi, złodzieju – odezwał się władca Twierdzy. –
Wiesz wiele na temat Odosobni? – spytał, nonszalancko odchylając się na
krześle, jego oczy wydawały się zgasnąć. Fenn zdał sobie sprawę z tego, że
zaschło mu w ustach i zanim zdołał coś powiedzieć, musiał porządnie odkaszlnąć.
– Nikt raczej nie wie wiele o Odosobni. Stąd jej sława. Nikt,
kto stanął w jej progach już jej nie opuścił.
– A jednak, tobie udało się to dwa razy. – Banoth
przyglądał się złodziejowi, który nerwowo pokiwał głową.
– Ten drugi raz chyba zawdzięczam tobie, panie, synu
Kła – odpowiedział nieco roztrzęsionym głosem i pochylił głowę, jakby kłaniał
się panu Twierdzy. Ten roześmiał się szczerze. Syn Kła? No tego tytułu dla
siebie jeszcze nie słyszał. Podobał mu się.
– Owszem, z Odosobni nikt nie wychodzi. Ja, na twoje
szczęście znam takiego kogoś, kto załatwić mi potrafi wszystko. Nawet
wyciągnięcie kogoś z najbardziej strzeżonego, niedostępnego więzienia w
kraju. – Uśmiechnął się z samozadowoleniem, jakby własnoręcznie podołał
zadaniu. Wykorzystywanie przydatnych, a czasem niczego nieświadomych osób było jego specjalnością. Nigdy już nie brudził sobie rąk czarną robotą, zawsze były
czyste, a najgorsze zlecenia wykonywali inni. Fakt, byli ludzie, którzy
posądzali go o różne niecne poczynania, ale w dziwnych okolicznościach znikali,
albo lądowali na jego liście dobrze opłacalnych. Nie było nikogo kto mógłby
zaszkodzić Banothowi Okrutnemu. Nikogo. – A wiedziałeś – Banoth zwrócił się do Nahla – że
jak więziennicy podejrzewają, że ich podziemne lochy któryś ze
skazańców opuścił, to najzwyczajniej zalewają cały kompleks wodą z rzeki
płynącej tuż nad tunelami? – powiedział, jakby była to niezwykle fascynująca
ciekawostka.
– Ach, to dlatego tam zawsze było tak wilgotno. –
Złodziej odważył się na lżejszy ton i ku jego uldze Banoth parsknął śmiechem.
– Ciekaw jestem, jak udało ci się stamtąd uciec pierwszy
raz – powiedział pan Twierdzy, gdy śmiech ucichł. Fenn zesztywniał. Właśnie
zrozumiał swoje położenie. To dlatego tu był. Chcieli, by im zdradził drogę
ucieczki z legendarnych lochów Odosobni. By zdradził im sekrety, dzięki którym
stał się w Antizji najsławniejszym złodziejem. Sekrety mutanta. Uśmiech Banotha
poszerzył się, a Fenn poczuł, jak kropelka potu spływa mu po kręgosłupie. Jak
ten człowiek był zdolny doprowadzić go do tak żałosnego stanu jedynie samą
swoją obecnością?
– Tak właściwie, to wcale nie było trudne... – zaczął, a
żart szybko zniknął z jego tonu. Miał już kontynuować, gdy Banoth machnął ręką,
momentalnie go uciszając.
– Może innym razem nam opowiesz. Dziś chcę od ciebie
innych informacji. Wiedz jednak, że jeśli nie udzielisz mi satysfakcjonujących
odpowiedzi, to nie wrócisz do Odosobni ani żadnego innego więzienia. Z lochów
Kła wychodzi się tylko raz: na wolność lub na stryczek. Zrozumiane? – Banoth
również spoważniał, a złodziej pokiwał gorliwie głową. – Chcę, byś opowiedział
mi o swojej ostatniej kradzieży. Powiedz mi, złodzieju, co takiego wykradłeś,
że wtrącili cię na dno Odosobni?
***
Ciemnogranatowe niebo usłane było jasnymi gwiazdami,
wiszącymi tak nisko, że można by pomyśleć iż zaraz spadną na ziemię. Srebrne
światło księżyca przenikało przez korony drzew i oświetlało sczerniałą ściółkę
oraz stojących na niej dwóch mężczyzn. Pobliskie drzewa w większości nie miały
liści, ich pnie i gałęzie sterczały łyse, spalone. Tylko jedno drzewo
wyróżniało się od innych. Wysoki, wielki dąb stał dumnie pośród spalonych
współbraci i zdawało się, że drwi z oprawców. Tylko on ostał się z pożogi jaka
rozegrała się w tym miejscu pokolenia temu.
– Złodziej nie może działać intuicyjnie, musi być
przygotowany, rozeznany w terenie, inaczej kradzież albo będzie nieudana, albo
wpakujesz się do więzienia. – Fenn tłumaczył cierpliwie. Nie potrafił
zrozumieć, jak jego przyjaciel mógł tak ślepo wierzyć w coś
zwanego intuicją, coś, czego absolutnie nie dało się przewidzieć.
– Ale ja nie jestem złodziejem.
– Nie ważne, reguła jest ta sama.
– No zastanów się, ja mam przecież zupełnie inne priorytety.
Największym czynnikiem w morderstwie jest twoja ofiara. Czyli ludzie. Ludzi nie
da się poznać i przewidzieć w stu procentach. Taka prawda.
– Gdzie tam, wystarczy trochę czasu z kimś spędzić, od
razu bym raczej wiedział jak takiego zamordować. – Mężczyzna słuchający
argumentów Fenna życzliwie postanowił tego komentarza nie wyśmiać.
– To trochę sprzeczne z definicją skrytobójcy – wytknął za to.
– Dlatego jestem złodziejem.
Wbrew pozorom, cała konwersacja nie była prowadzona
lekkim tonem, jak mogłyby o tym świadczyć jej tematy. Fenn na przykład drżał na
samą myśl o wejściu do lasu. To tak, jakby sam pchał się do paszczy lwa. Od
dziecka słyszał legendy o tym miejscu, gdzie królowała budząca trwogę
odmienność elfów. Nieznane rodzi strach. Lepką substancję paraliżującą ciała i
umysły. A pogłoski o duchach bezszelestnie przemykających wśród drzew wcale nie
pomagały. Las wydawał się na nich spoglądać. Szumiał złowrogo, chociaż wiatru
prawie wcale nie było. W koło nie rozbrzmiewał ani jeden dźwięk sugerujący przemykające nokturnowe zwierzęta, a ciemność panująca
między tymi zdrowymi, nie spalonymi konarami, zdawała się być nieprzenikniona.
Za nimi rozciągała się wielka równina, gdzieniegdzie
zagospodarowana i zamieszkała przez człowieka. Przed nimi z ziemi wyrastały
potężne drzewa Strzegącego Lasu. Zdawały się sięgać nieba. Gdyby tak spojrzeć w
bok, nie mogliby zobaczyć miejsca w którym las się kończył. Daleko na wschodzie
skręcał, sięgając swoją odnogą zatoki zamykającej kontynent od oceanu.
Fenn jako mały chłopiec słuchał opowieści matki o tym
miejscu. Doskonale pamiętał historie o bestiach i tajemniczych mieszkańcach,
którzy mieli pieczę nad Lasem. A jednak, podszedł bliżej. Odwagi dodawał mu
jedynie towarzysz. Z Lye’em znali się od dawna, choć nadal chyba nie rozumiał dlaczego te lata temu wziął on pod swoje skrzydło młodego, żebrzącego niedorostka i zawarli swą
dziwną, choć niezachwianą przyjaźń. Kto by pomyślał, że lata później razem będą
zaglądać do lasu elfów. Ramię w ramię, złodziej i zabójca.
Stając w cieniu pierwszych drzew Fenn poczuł nieprzyjemny
dreszcz. Jego wyczulone zmysły i czarne oczy otwarte na każde zmiany w
otoczeniu, wysyłały ostrzeżenia. Coś czaiło się w pobliżu.
– Jestem złodziejem – powtórzył, chcąc sobie dodać otuchy
i wkroczył pomiędzy drzewa, a Lye bezszelestnie ruszył za nim. Posuwając się na
przód, Fenn czuł, jak włosy na skórze stają mu dęba. Miał wrażenie, że drzewa go
obserwują, że cały las jest jednym wielkim okiem wpatrzonym w niego. Był tu
nieproszonym gościem. Wiedział to. Czuł. A otoczenie dawało mu to dobitnie do
zrozumienia. Gdzieś
odezwał się jakiś ptak. Krzyk, który wydobył się z jego dzioba, brzmiał jak
ostrzeżenie. Szli dalej. Nie zważając na dziwne szepty wokół siebie, na groźne
odgłosy do tej pory niewidzialnych zwierząt, czających się w krzakach i złowrogi szum liści nad głową.
W lesie panował prawie całkowity mrok, co dla złodzieja i
jego wyostrzonego wzroku nie stanowiło problemu, natomiast zazwyczaj zgrabnie
skradający się, jak na asasyna przystało, Lye już nie raz potknął się o
wystający korzeń. Ale nie narzekał, Lye nigdy nie narzekał. Fenn natomiast miał
ochotę uciekać, bo wydawało mu się, że korony drzew nie przepuszczają już
światła księżyca. Albo nie chcą tego zrobić. Ich pnie, tak grube, że jeden
człowiek nie zdołałby ich objąć, rosły gęsto. W czasie swojej wędrówki nie
zauważyli ani jednej polany czy miejsca od nich wolnego. Nigdzie. Widać drzewa
królowały. A może chroniły coś, co zostało ukryte w jego sercu?
Fenn dziwił się sam sobie, że jeszcze nie wybiegł z lasu z krzykiem.
Przecież to Lye zawsze był tym odważnym, skaczącym w ciemność, w nieznane z
uniesioną głową i sztyletem w zębach. Fenn, w tych nielicznych sytuacjach gdy
współpracowali, ostrożnie stąpał za przyjacielem, starając się nie narobić
hałasu. A tu dzisiaj to on prowadził ich małą eskapadę.
Po niedługiej wędrówce
złodziej zauważył, że powietrze wokół niego stało się jakby gęste i ciężkie, a
im dalej szedł tym bardziej się o tym przekonywał. Lye niczego nie zauważył,
choć oddech stał mu się ociążały. Wyczulony wzrok Fenna zaczął dawać o sobie
znać. Zwolnił kroku i zaczął rozglądać się niepewnie, miał wrażenie jakby Las
starał się go zmylić. W końcu zignorował to i ruszył jeszcze szybciej przed
siebie. Jego przeczucia się nasiliły, ale już nie zwalniał. Teraz wiedział, że
idzie w dobrym kierunku.
Całkowicie zdał się na swój wzmocniony zmysł i zaczął
przedzierać przez ostre krzewy oraz splątane korzenie. Lye dzielnie dotrzymywał mu
kroku, choć nie rozumiał dlaczego przyjaciel nagle nabrał takiej pewności co do
tego, gdzie podąża. Las widocznie nie życzył sobie jego obecności. Lye pewnie
stwierdziłby, że być może to tylko próba wytrzymałości, bo lubił każdemu
zdarzeniu przypisywać większą istotność. Po jakimś czasie w końcu dotarli
jednak do źródła tej magicznej energii. Złodziej pierwszy raz czuł tak ogromną
moc skumulowaną w jednym miejscu. Tam przed nimi, pomiędzy roślinnością
przebłyskiwał jasny blask ognia. A to, co zobaczyli, gdy zbliżyli się do
ogniska sprawiło, że wszystko, w co do tej pory wierzyli musieli poważnie
przemyśleć.
***
– No więc mieliśmy to znaleźć w środku przeklętego lasu.
A chciałbym zauważyć, że kradzież nie była łatwa. Poza tuzinem straży, na
swojej drodze napotkałem imponujące magiczne zabezpieczenia i pułapki. Rozbrajaliście
kiedyś taki mechanizm na zasadzie sejfu tylko że sto razy mniejszy? Nie? No
właśnie nie sądziłem. – Jak się Fennowi rozwiązał język, tak nie mógł po prostu
skończyć opowieści. Ciągle tracił wątek, zbiegał z tematu, raz po raz
tłumacząc coś skomplikowanego w takich detalach, że ciężko było nadążać.
Banoth już kilka razy musiał go naprowadzać na właściwe tory ale, o dziwo, nie
zdradzał poirytowania tylko cierpliwie słuchał.
– Dobra, rozumiemy. Jesteś niepokonany w złodziejowaniu.
Przejdź może do sedna, co? – Nahl nie wytrzymał, za co dostało mu się chłodnym
spojrzeniem Banotha.
– Tak, tak, Jedyny, oczywiście – mruknął Fenn
pośpiesznie. – Tylko że to, co wykradłem zostało mi natychmiastowo odebrane,
gdy pojmali mnie żołnierze Yllandy. Zostałem przecież wrzucony do Odosobni,
prawda? – przypomniał, a Nahl jęknął żałośnie.
– Czyli cała ta bezsensowna historia była tylko po to, by
się dowiedzieć, że w sumie to niczego nie wykradłeś?! – powiedział z
niedowierzaniem. Banoth zastukał knykciem w stół, uciszając najemnika w
momencie.
– Co to było, złodzieju? Co twoi tajemniczy posłańcy
kazali ci wykraść od królowej elfów? – spytał spokojnie.
– Nie wiem, co to było. Miałem to w rękach mierne
sekundy. – Złodziej wzruszył ramionami. – Było mniej więcej takie – palcem
wskazującym i kciukiem zrobił kształt „L”, w ten sposób pokazując kształt i
wielkość prostokątnego obiektu – i przeźroczyste, jakby z cienkiego szkła, ale bardziej
elastyczne i do tego ciepłe w dotyku – opisywał dalej. – Nazywali to Skrawkiem
Bezczasu – dokończył, a pan Twierdzy kiwał głową w zamyśleniu.
– I do czego ten Skrawek Bezczasu służy?
– Nie mam bladego pojęcia – przyznał złodziej, nagle
ponownie robiąc się nerwowym, żałując, że nie posiada bardziej dokładnych,
przydatnych informacji.
– I nie wiesz, kto cię do tego wynajął?
– Posłaniec nigdy nie zdradził mi dla kogo pracuje –
odparł ostrożnie Fenn, na co Banoth uśmiechnął się nieznacznie.
– Ale masz swoje podejrzenia – odgadnął, czym jeszcze
bardziej przeraził złodzieja.
– T–tak – przyznał, choć do tej pory swoich przemyśleń
nigdy nie wypowiedział na głos. Nie miał na nic dowodu. – Rheyn – rzucił imię z
nietypową dla siebie pogardą. Pan Twierdzy uśmiechnął się triumfalnie, a
najemnik wyprostował się na krześle, po raz pierwszy ze skupieniem wpatrując w
złodzieja.
– Najlepszą teorią, na jaką mogłeś wpaść, to że książę
Rheyn, syn królowej Yllandy, ambasador elfów, knuje przeciwko matce i chce jej
wykraść jakiś dziwny artefakt? – spytał Nahl, choć w jego głosie nie było
niedowierzania, a raczej coś przypominającego cichą nadzieję. Fenn nieśmiało
skinął głową.
– Wygląda na to, że nasze obawy nie były bez podstaw.
Wojna z elfami jest niemal nieunikniona – stwierdził Banoth, podnosząc się z
miejsca. Niespiesznym krokiem podszedł do otwartego okna, w zamyśleniu drapiąc się po gęstej, czarnej brodzie.
Sytuacja rzeczywiście była niewygodna. Antizja była państwem podzielonym na pięć pomniejszych terytoriów. Dwa z nich (na północy i północnym zachodzie) kontrolowały rody elfów: królowa Yllanda i jej syn, książę Rheyn. Najmniejsze terytorium na północnym wschodzie należało do Wiedźmy. Banoth uważał się za jednostkę całkowicie niezależną od królestwa. Jego duma – Kieł – leżał na wschodnim przylądku i w ciągu ostatnich lat ziemie należące do Twierdzy znacznie się poszerzały. Niezakłócany przez króla, którego nie obchodziło, że powoli, choć systematycznie podbija część jego państwa, Banoth rósł w siłę.
Największe terytorium, ciągnące się od północnego lasu elfów przez centralną część kraju aż na dalekie, opustoszałe południe, było pod władaniem króla Seregila Szlachetnego. To Seregil miał, w teorii, najwięcej władzy i jego słowo było słowem ostatecznym w całej Antizji. W praktyce jednak wyglądało to nieco inaczej: król owszem, rządził w stolicy, ale głównie sprowadzało się to do jego siedzenia w pałacu, niezbyt zainteresowanego polityką (lub czymkolwiek innym). Los kraju spadał na ramiona innych, między innymi ambasadora elfów, który ewidentnie korzystał jak tylko mógł, by nadużyć sytuacji.
Największe terytorium, ciągnące się od północnego lasu elfów przez centralną część kraju aż na dalekie, opustoszałe południe, było pod władaniem króla Seregila Szlachetnego. To Seregil miał, w teorii, najwięcej władzy i jego słowo było słowem ostatecznym w całej Antizji. W praktyce jednak wyglądało to nieco inaczej: król owszem, rządził w stolicy, ale głównie sprowadzało się to do jego siedzenia w pałacu, niezbyt zainteresowanego polityką (lub czymkolwiek innym). Los kraju spadał na ramiona innych, między innymi ambasadora elfów, który ewidentnie korzystał jak tylko mógł, by nadużyć sytuacji.
– To nie wszystko – odezwał się po chwili ciszy
Fenn. Zachęcony faktem, iż pan Twierdzy wydawał się wierzyć mu na słowo,
odważył się zagrać swoją ostatnią, najlepszą kartę w nadziei, że pozwoli mu ona
na opuszczenie Kła w jednym kawałku. – Elfy są w silnym sojuszu – powiedział i
zerknął na Jedynego z przepraszającym wyrazem twarzy – ze smokami.
Nahl, ten, który zabił ostatniego smoka,
roześmiał się szczerze. Fenn spodziewał się, że może jego sprawozdanie nie
zostanie wzięte na poważnie, ale zdziwił się słysząc kolejne słowa pogromcy
tych pradawnych stworzeń:
– Słyszysz, Ban? A to bezczelne gady, no kto by pomyślał.
Skoro smoki wszczęły wojnę przeciwko elfom, pierwszą rasą, z jaką próbują
zawrzeć przymierze są elfy. – Nahl zgiął się wpół, śmiejąc w głos i mrucząc
coś na temat „pieprzonej ironii losu”.
– Masz moją dozgonną wdzięczność, złodzieju. Twoje
informacje okazały się nad wyraz pomocne – powiedział Banoth, nadal stojąc w
oknie, pozwalając łagodnemu wietrzykowi ochładzać sobie twarz. Fenn odetchnął
z ulgą i to tym razem Nahl puścił do niego oczko. – Dlatego tym bardziej
żałuję, że to w mojej Twierdzy przyjdzie ci umrzeć.
– Co? – wymsknęło się zaskoczonemu Nahlowi, a Fenn zamarł
ze zgrozą.
– Najemniku, odprowadzisz naszego gościa do celi na
jego ostatni sen. Ale nie martw się, złodzieju. Dopilnuję, by każdy w okolicy
dostał wiadomość o twojej egzekucji, na wypadek, gdyby ktoś chciał
odwiedzić Kła, by obejrzeć ostatnie sekundy życia naszego najlepszego
złodzieja w kraju.
OOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO
ReplyDeleteTak zrobiłem na końcu. Polubiłem Fenna. Czy Nahl to ten z prologu, czy jak to z nim jest? W sumie jestem bardzo ciekawy kto był w prologu. To opowiadanie naprawdę mnie wkręciło. Chcę je całe przeczytać. XD
Bardzo lubię właśnie Nahla i Fenna. Nawet tego Bana jestem w stanie lubić, ale jakoś jeszcze nie bardzo go znam.
Hehe, trochę mnie skonfundowałeś tymi OOO bo sobie myślę, co tu się w komentarzu stało?! Ach, to tylko Pan Kot.
DeleteCieszę się, że lubisz mojego złodzieja i najemnika :D I jestem niezmiernie szczęśliwa, że Ci się to moje pisarzenie podoba i czytasz dalej!
Ok, zdradzę, że ten w prologu to zdecydowanie nie jest Nahl. A i jeszcze dodam, że Ban jest moim ulubieńcem. Jako autorka, mam prawo mieć swoją ulubioną postać, nie? Czy to takie trochę aroganckie? xD
Ależ owszem, że nie jest aroganckie. Sam mam swoje ulubione postaci, ale zazwyczaj ci najlepsi u mnie umierają XD Nie umiem pisać sielanki XD
DeleteUuu... to Ty jesteś jednym z tych autorów-morderców bohaterów? Ok, postaram się do nich zbytnio nie przywiązywać :D
DeleteDobra, to jest na razie ostatni rozdział, jaki przeczytałam, bo niedługo muszę iśc do pracy. :c
ReplyDeleteKońcówka oczywiście tak ciekawa, że najchętniej to bym wzięła się za następny.
Fenn wzbudził moją sympatię i bardzo nie podoba mi się, żema zostać skazany na śmierć!
Poza tym, czym jest ten Skrawek Bezczasu? Pewnie to jakiś elemnt większej układanki. :P
A! Na początku rozdziału rzuciło mi się w oczy powtórzenie:
Delete"Była to jednak konwersacja, którą chciał najpierw przeprowadzić z samym najemnikiem, ministrowie nie byli mu teraz niezbędni. Byli doradcami, nie żołnierzami, ale byli też lojalni." - słowo "być". Spróbuj pozmieniać troszkę te dwa zdania. ;)
Dzięki za wytknięcie, na pewno zajmę się poprawą! I bardzo mnie cieszy, że czytasz dalej no i Fenn przypadł Ci do gustu :)
Delete