Ostatnie promienie
zachodzącego słońca wciąż ciepło oświetlały wieczór, a pierwszy z dwóch
księżyców wolno wschodził na nieboskłon. Lye’alder siedział na kawale
spróchniałego drewna i z ponurą miną wodził wzrokiem za wolno poruszającym się
na niebie Priusem. Czasem było mu go żal, bo wiedział, że nikt nie darzy tego
wczesnego, bladego księżyca wielkim szacunkiem. Nikt nie poświęcał mu wiele
uwagi, bo to jego większy, jaśniejszy brat był źródłem legend wywodzących się
od prastarych, elfich rodów. Mówiło się: Maneo przyświeca godzinie
naszego spotkania, a elfy z dumą powtarzały, że ich szlachetna rasa wywodzi
się właśnie z Drugiego Księżyca. Lye’alder uważał to za absolutną bzdurę. Jak
ktoś mógł pochodzić z księżyca? I co w takim razie robiłby w tak zwyczajnym,
przyziemnym kraju, jak Antizja?
Szczerze mówiąc, wcale nie był
wielkim fanem Maneo. Był późnym księżycem, świadczącym o wybiciu północy, a
Lye’alder dobrze wiedział, że o północy nigdy nic dobrego się nie dzieje. Choć,
być może, jego niechęć do Drugiego Księżyca mogła się też wywodzić z faktu, iż
nie był fanem samych elfów. Większość życia uważał je za rasę dość nieudaczną i
słabowitą, a gdy w końcu poznał ich przedstawiciela, jego zdanie na ich temat
tylko się wzmocniło. Teraz, gdy jego doświadczenie w interakcjach
między-rasowych znacznie wzrosło, decydował się z elfami zwyczajnie nie
zadawać. Bo i po co sobie szarpać nerwy?
Spoglądał więc z ponurą miną
na Priusa, w myślach gratulując mu wcześniejszej wspinaczki na nieboskłon. W
końcu jednak jego zamyślone zadzieranie głowy zostało zakłócone przez odgłos
łamiącego się drewna i czyjeś głośne przekleństwo. Leniwie zerknął w stronę,
skąd dochodziły dźwięki i zobaczył, że namiot rozstawiany przez jego
podwładnych właśnie się zapadł. Trzask drewna musiał mieć swoje źródło w jednej
z podpór namiotowych złamanej pod ciężarem płótna. Pod połacią tłoczonych skór
uwięziony był sporych rozmiarów kształt, szamocący się ze złością z okrywającym
go materiałem.
– Taien. – Lye’alder zawołał
do stojącego nieopodal mężczyzny. Gdy ten spojrzał na swojego przełożonego,
Lye’alder ruchem podbródka wskazał na zawalony namiot i przewrócił oczami,
jakby mówił, zobacz co się dzieje, jak pozwalasz tym idiotom coś zrobić
za siebie. Napraw to. Taien skinął tylko głową z lekkim uśmiechem i
pomógł nieszczęśnikowi wyczołgać się z pułapki.
– Może lepiej przenocujmy w
gospodzie? – zasugerował zdyszany i imponująco rozczochrany mężczyzna. Chyba
nazywał się Benn. Albo Penn. Machinalnie otrzepywał swój nowiutki bordowy
mundur, co niewiele dawało, bo kawałki suchych liści zdawały się z determinacją
przyczepiać do materiału. Dał sobie więc spokój i spojrzał na Taiena
wyczekująco. Lye’alder odkaszlnął znacząco, chcąc zwrócić na siebie uwagę, bo
to on tu przecież dowodził. Taien był co prawda kapitanem straży i na piersi
dumnie nosił naszywkę ze srebrnym łabędziem, doczepioną tam przez samego króla
Seregila, ale jego prywatnym oddziałem aktualnie dowodzić miał Lye’alder. I z
jakiegoś powodu, te bordowo odziane matoły nie potrafiły zrozumieć, że to on tu
rządził.
– Gdzie? Na dachu? – spytał
więc z sarkazmem, żeby trochę odreagować. Przez ostatnie tygodnie, gdy przyszło
im współpracować, Taien powtarzał mu, że powinien się oduczyć kpienia z niżej
od siebie postawionych ludzi, że tak nie zdobędzie ich posłuchu i szacunku, ale
czasem Lye’alder po prostu nie mógł się powstrzymać. Poza tym, przecież wcale
nie chciał ich szacunku. Ta cała wyprawa to było jednorazowe zlecenie.
Lye’alderowi i tak zdecydowanie nie podobała się praca w grupie. Dużo bardziej
odpowiadała mu jego rola samotnego wilka. Ewentualnie pozwoliłby Fennowi sobie
towarzyszyć. – Nie słyszałeś, jak gospodarz mówił, że wszystkie
pokoje mają wynajęte?
– No tak, w Noc Szlachetnego
każda karczma stąd aż po stolicę będzie pełna – przyznał żołnierz, który
właśnie wrócił znad źródła z wiadrami wody dla pasących się obok obozu koni.
Lye’alder nie mógł sobie przypomnieć jego imienia, ale postanowił, że skoro
samo jego istnienie go nie irytuje, to może go nawet tolerować. Natomiast ten
od nieudanego stawiania namiotu, Benn albo Penn, naburmuszył się i skrzyżował
ramiona na piersi.
– Jakbyśmy nie siedzieli tyle
w Se’leent to już dawno bylibyśmy z powrotem – powiedział obrażonym tonem.
Długa podróż, na prośbę króla, powiodła ich od Tisainn – stolicy w samym
centrum królestwa, przez jego najludniejsze obszary na południowy zachód, do
Se’leent, miasta warownego, które było poprzednią stolicą, gdy to elfy
zajmowały tron Antizji. Nic więc dziwnego, że nie wszystkim taka męcząca podróż
odpowiadała, ale jedno ostre spojrzenie ze strony swojego kapitana uciszyło
żołnierza. Taien zabrał się do pomagania Bennowi albo Pennowi w ponownym
stawianiu namiotu, a Lye’alder przyjrzał mu się bliżej, zdając sobie sprawę z
tego, że początkowo źle ocenił wiek żołnierza. Był sporo młodszy niż reszta
jego kompanów. Marynarka munduru opinała go nieco zbyt dokładnie w okolicach
brzucha, a na wysokim czole prezentowały się już porządnie zarysowane zakola,
przez co wyglądał na starszego, ale jego marudność i niewyparzony język
poprawiły tę omyłkę. Lye’alder miał powiedzieć coś nieprzyjemnego i być może
skazać młodzika na stanie pierwszej i ostatniej warty, ale zamiast tego zaczął
się zastanawiać, co taki robi w Oddziale Wilka. W końcu Taien wszystkich swoich
ludzi wybierał własnoręcznie, a Lye’alder nigdy nie wątpił w jego zazwyczaj
niezawodną ocenę charakteru i umiejętności każdej poznanej osoby. Postanowił
więc na razie pochopnie chłopaka nie oceniać.
Gdy ostatni namiot w końcu
stanął, słońce już całkowicie zniknęło za horyzontem. Teraz ich niewielki obóz
oświetlało kilka pochodni porozstawianych na jego obrzeżach i duże ognisko, na
którym już skwierczały wcześniej upolowane przepiórki. Dotąd, w czasie ich
wyprawy do centrum królestwa, ani razu nie biwakowali na zewnątrz, zawsze
korzystając z komfortu napotkanej na drodze karczmy. Nic więc dziwnego, że
ludzie Taiena nieco się rozleniwili. Lye’alder nie łudził się, że mieli oni do
niego taki sam szacunek, jak do swojego kapitana. W końcu nie miał w sobie tego
stoickiego, czasem nieco przerażającego spokoju wyszkolonego żołnierza, jaki
posiadał jego wspólnik, był za to niesamowicie drażliwy (fakt ten jeszcze
wspomagany był przez to, że ich misja nie wypaliła). Nie posiadał jego wzrostu,
ostro zarysowanej szczęki, ani szerokich, umięśnionych ramion, które
przyciągały wzrok tylu kobiet na dworze króla. Lye’alder był mężczyzną o
szczupłej sylwetce, która mogła dawać złudzenie mniejszej siły. Był za to
szybki, jak mgnienie błyskawicy, pojawiającej się na wzburzonym niebie. Na jego
twarzy nieodmiennie gościł cień kilkudniowego zarostu, czarne jak noc włosy
miał krótko ścięte po bokach, dłuższe na czubku głowy sterczały mu wedle
zwyczaju z jego rodzimych ziem. W tym był problem. Za bardzo się odróżniał. Nie
w ten wprawiający w zaciekawienie sposób, z którego korzystał Taien. A raczej w
ten niepokojący, trzymaj-dzieci-z-dala sposób cudzoziemca. Bo choć na czas
misji przysłaniał swoje tradycyjnie wytatuowane ramiona, a z lewego ucha
wyciągnął kolczyk, to nadal był rażącym odmieńcem.
Ale Lye’alder wcale się nie
starał przypodobać nikomu. Jego siłą przebicia nie była uśmiechnięta twarz,
jego talentem nie była gra na lutni, a na dworze Seregila nie był znany ze
swojej uroczej osobowości. Lye’alder był człowiekiem, którego ignorowało się
przy pierwszym spotkaniu, ale ignorowało się go tylko raz. Bo zazwyczaj zaraz
po tym spotkaniu leżało się twarzą w kałuży własnej krwi. Lye był skrytobójcą.
Mordercą do wynajęcia, a także osobą, która za odpowiednią cenę zdolna była
zrobić wszystko. A przynajmniej tymi właśnie słowami lubił sprzedawać swoje
usługi.
Dziś jednak Lye’alder
postanowił schować głęboko do kieszeni swoje cyniczne podejście do świata i
niechęć do świętowania, bo w końcu to była Noc Szlachetnego, Noc Seregila VII.
Ich króla, fundatora jego drogiej wycieczki. Gdy więc kolacja była
przygotowywana, dyskretnie zawołał do siebie Taiena.
– Weź ze sobą Penna i idźcie
do gospody – powiedział, zza pazuchy wyciągając sakiewkę monet, a imię młodego
żołnierza na wszelki wypadek wypowiedział tak, że mogło to brzmieć zarówno Benn
jak i Penn. Niech sobie Taien wybierze, które mu bardziej pasuje. – Zobaczcie
czy uda wam się gdzieś kupić beczułkę miodu. – Lye’alder fanem alkoholu nie
był, ale dziś chyba okazja była wystarczająca, by pozwolić jego podwładnym na
chwilę relaksu. Z sakiewki wyciągnął trzy srebrne monety z łabędziem na awersie
i księżycem na rewersie. – I zobaczcie czy może mają te słodkie orzechy z
Erra’nis – dodał, zastanawiając się, czy w tak małym miasteczku, mogą mieć
słodycze sprowadzone z jego rodzimych stron. Wątpił w to, jednak podał Taienowi
pieniądze, które ten przyjął automatycznie, ale nadal spoglądał niepewnie na
przełożonego. – Co? Potrzebujesz więcej? – spytał Lye’alder, nie wierząc, że w
tak zapadłej dziurze, beczułka miodu pitnego będzie ich kosztować więcej niż
jeden srebrny łabędź. Ale Taien nie wyciągnął ręki po więcej monet tylko
zapytał, teraz już nieco rozbawiony:
– Kim, na Banotha, jest Penn?
***
Okazało się, że Benn albo Penn
tak naprawdę na imię miał Jonah. I był już w o wiele lepszym humorze niż
wcześniej, gdy jego umiejętności rozkładania namiotów zostały bezwstydnie
podważone. Z dumnie wypiętą piersią szedł obok swojego kapitana, rozglądając
się wokół. Miasteczko nazywało się Qarach i choć było niewielkie, jego
mieszkańcy wiedzieli jak się bawić, wiedzieli jak powinno się świętować
najważniejszą noc w roku. Jednak ani ludzie Taiena, ani mieszkańcy Qarachu nie
wiedzieli, że tego roku Noc Szlachetnego będą świętować po raz ostatni.
Światło wielu pochodni
oświetlało rynek pełen bawiących się ludzi, który na tę okazję tradycyjnie
ustrojony był w bordowe kwiaty dalii. Niedaleko gospody nawet postawiono mały
podest służący teraz trupie akrobatów w przedstawianiu swoich sztuczek. Wokół
kręcili się grajkowie, nawzajem przekrzykujący swoje śpiewy, tancerki ubrane w
lekkie, zwiewne stroje wirowały w rytm grających bębnów, a nieopodal pstrokato
odziany błazen żonglował nożami. Jonah chyba całkiem zapomniał o otaczającym go
świecie, bo zatrzymał się raptownie zapatrzony w pokazy akrobatów. Taien
postanowił zostawić go tam, gdzie stał i sam ruszył w kierunku gospody, co
okazało się zadaniem samym w sobie. Tłum ludzi gęstniał szczególnie przy jej
otwartym na oścież wejściu. Gdy jednak zajrzał do środka, przekonał się, że
sytuacja przy barze wyglądała jeszcze gorzej, a goście noszący kufle pełne
trunków musieli się nieźle wygimnastykować, żeby dotrzeć na miejsce nie
wylewając większości na siebie i innych gości. Taien zadecydował więc, że nie
ma sensu się wpychać w tłum i już miał wrócić na rynek, gdy zobaczył jedną z
tancerek, odzianą na zielono, przeciskającą się w jego stronę przez tłum z
dwoma kuflami piwa w dłoniach. Dziewczyna wyraźnie wybrała go sobie jako punkt
docelowy, czemu mężczyzna wcale się nie dziwił. Nie tylko górował nad tłumem,
ale również odznaczała go tu jego czarna skóra, rzadko widywana w tych
stronach, a jego mundur wzbudzał w ludziach niejaki respekt, choć już nie raz
został zdeptany i szturchnięty przez nieuważny łokieć. Musiała więc założyć, że
był jej jedyną nadzieją na dotarcie na miejsce w jako takim stanie. Gdy
zrównała się z Taienem, nawiązała się pomiędzy nimi niema nić porozumienia w
postaci uśmiechu i kiwnięcia głową i kapitan Wilków ruszył w kierunku rynku,
tym samym torując dziewczynie wygodniejszą drogę spomiędzy kłębowiska ciał.
– Dzięki – wysapała z
uśmiechem, gdy stanęli już spory kawałek dalej. – Jeszcze chwila i wyszłabym
stamtąd z pustymi kuflami – powiedziała, a Taien w myślach przyznał jej rację.
Już i tak większość trunku straciła po drodze, a nadgarstki i dłonie miała
mokre od rozlanego piwa. – A to byłaby niezła strata. Karczmarz właśnie
przyznał, że sprzedał mi ostatnie krople alkoholu, jakie miał. – To nie były
dobre wieści dla Taiena. Lye’alder się pewnie nie przejmie, ale jego oddział
otrzymał obietnicę miodu pitnego i trzeba jej było dotrzymać.
– Nie ma tu jeszcze jednej
karczmy albo może warzelni czy browaru? – spytał, licząc, że Qarach
zaopatrzenie alkoholu miał miejscowe. Reakcja tancerki jednak szybko wybiła mu
to z głowy.
– Może jeszcze winiarnia albo
dom publiczny? – spytała ze śmiechem. – Nie, tu nawet porządnej piekarni nie
ma. Obawiam się, że Qarach wyczerpało swoje zapasy... praktycznie wszystkiego.
Zakładam, że podobny problem mają co roku w Noc Szlachetnego i każde inne
święto – stwierdziła, a uwadze kapitana nie uszedł sposób, w jaki powiedziała
„Noc Szlachetnego”. Sarkastyczny, nieco kpiący. W pewien sposób przypominała mu
Lye'a, choć ten nigdy nie kpił z ich króla. No przynajmniej nie publicznie.
Zmierzył dziewczynę szybkim spojrzeniem i zauważył, że jak większość
otaczających ich ludzi, na ramieniu swojego zwiewnego zielonego stroju
przypięty miała kwiat, bordowym kolorem sugerujący oddanie królowi. Skąd więc
to podejście?
Tancerka wydawała się
wytrzymywać jego spojrzenie całkiem swobodnie. Głowę miała zuchwale uniesioną i
bez skrępowania spoglądała mu w oczy spod grzywki krótko ściętych, ciemnych
włosów. Większość prostych dziewczyn w tych rejonach kraju uczona była patrzeć
w dół w towarzystwie mężczyzn, a Taien, jako osoba nie pochodząca z Antizji
nigdy nie rozumiał tego zwyczaju. Jednak teraz, gdy po raz pierwszy od tak
dawna patrzył prosto w oczy młodej dziewczynie poczuł się nieswojo, jakby było
to coś złego, zakazanego.
Na ratunek nagle dość
zmieszanego kapitana niespodziewanie przyszedł Jonah, w rękach trzymając torbę
słodkich orzechów, które Lye’alder tak lubił. A więc jednak znaleźli jego
przekąski nawet w tak niepozornym miejscu.
– Ludzie mówią, że skończyło
się piwo, o miodzie już nie wspominając – poinformował Taiena, ale nie wydawał
się nazbyt przejęty tym faktem. Tancerkę z kuflami w dłoniach obrzucił
podejrzliwym spojrzeniem. Zbliżył się do kapitana i konspiracyjnym szeptem
dodał: – Jeśli próbuje ci to sprzedać, nie kupuj. Jeden facet próbował mi
wcisnąć niedopitą resztkę swojego piwa za dwa srebra! – Za plecami żołnierza
tancerka przewróciła oczami i zaśmiała się.
– Niech żyje Szlachetny! –
rzuciła w roli pożegnania i po chwili zniknęła w tłumie.
– Nie musimy jeszcze iść, nie?
– spytał Jonah, spoglądając tęsknie w stronę wędrownych grajków, akrobatów i
skąpo poubieranych dziewczyn, rozdających gościom bordowe kwiaty. Taien
zauważył, że jego podwładny miał ich już z pięć powpinanych w mundur. Ich podróż
przez połowę kraju była długa i nużąca, więc Taien nie dziwił się, że jego
ludziom brakowało rozrywki.
– Nie, ale idź je najpierw
zanieść Lye’alderowi. – Wskazał orzechy. – I zapytaj wszystkich czy nie
chcieliby też przyjść się zabawić na chwilę – dodał, nacisk dając na „na
chwilę”, bo rano mieli wcześnie wyjeżdżać w dalszą drogę. Z triumfalnym
okrzykiem Jonah wybiegł z rynku i w stronę ich obozu, a Taien postanowił
zaczepić jeszcze kilku mieszkańców Qarachu i zapytać o kogoś, kto miałby może
do sprzedania beczułkę czegokolwiek nadającego się do picia.
Nikt nie miał. Ale jego
oddział chyba już całkiem zapomniał o miodzie, bo prawie wszyscy dołączyli do
Jonah w zwiedzaniu rynku i korzystania ze wszystkiego, co Qarach miał do
zaoferowania (czego w sumie nie było wiele). Nie było wśród nich Lye’aldera, na
co Taien odetchnął z ulgą. W takich warunkach ciężko by było mu na niego mieć
oko. Przecież obiecał królowi, że będzie uważał na zabójcę. Podejrzewał, że
zgodził się na tę wyprawę z własnych powodów, których kapitan Wilków jeszcze
nie rozgryzł, ale miał zamiar je poznać, zanim Lye zniknie z ich pieniędzmi lub
ktoś skończy z poderżniętym gardłem.
Taien postanowił jednak zostać
razem ze swoim oddziałem i upewnić się, że nie narobią za wielu szkód.
Mieszkańcy miasteczka zdawali się ich wielbić. A w szczególności ich srebro.
Oddział Wilka bawił się w najlepsze i robiło się coraz później, choć na dobrze
oświetlonym rynku nie widać było nadciągającej nocy. Tylko wstąpienie tancerek
na scenę powstrzymało kapitana od zagonienia swoich ludzi z powrotem do obozu.
Na moment udało mu się złapać spojrzenie i zadziorny uśmiech tancerki odzianej
na zielono. Ich występ nie trwał jednak długo, bo teraz chyba każda trupa
wędrownych artystów chciała się wykazać. Skoczny występ tancerek zwieńczyły
oklaski, głośny wybuch i jasna łuna ognia, która rozjaśniła ciemne niebo gdzieś
przy wjeździe do miasteczka. Zarówno widownia, jak i wszyscy występujący
zamilkli w momencie. Gdzieś w tłumie kilkoro dzieci zaśmiało się radośnie.
– Czas na fajerwerki! –
stwierdziła mała dziewczynka, siedząca na ramionach ojca i zaklaskała z
entuzjazmem. I wszyscy zebrani na moment jej uwierzyli. Ale tylko na moment, bo
chwilę później wybuch się powtórzył, ale w niebo nie poleciały kolorowe
sztuczne ognie.
Qarach pogrążył się w ciszy,
otulony nieboskłonem pełnym drobniutkich gwiazd. Wschód Drugiego Księżyca
świadczył o tym, iż właśnie wybijała północ. A Lye’alder miał rację, Maneo był
księżycem nie zapowiadającym nic dobrego.
Ta... Ja się przez ciebiedo pracy spóźnię! xD
ReplyDeleteSpodziewałam się kontynuacji z Fennem i dupa. xD
Ale ten rozdział też bardzo mi się podobał. Póki co, ciężko powiedzieć, o czym jest historia, bo na razie nam zarysowujesz postaci i ic życia, ale to też dobrze, bo mam szansę ich poznać. Czyżby w następnym rozdziale szykowała się jatka? :D
Daj Boże! xD
Oj no powinnam dodać gdzieś wyparcie się odpowiedzialności prawnej na wypadek, gdybyś się rzeczywiście spóźniła xD Ale niesamowicie mnie cieszy, że czytasz i wyrażasz swoją opinię w komentarzach. Nic tak autora nie motywuje, jak nowy czytelnik :)
DeleteLubię czytać książki, ale opowiadania znacznie lepiej się czyta, ponieważ można nawiązać kontakt z autorem. Na bieżąco komentować rozdziały i gdybać i myśleć. Książkę się przeczyta, zapomni i nigdy nie pozna się autora dosadnie.
ReplyDeleteNatomiast opowiadania w internecie rzadko kiedy są dobre, zwykle są przesycone tym, czego autorki danych opowieści potrzebują w życiu, miłości, skandalu, dramy. Tworzą swoje historie na podstawie już stworzonych postaci i cięzko trafić coś tak dobrego jak twoje. Dlatego uważam, że tu jest przyjemnie i zostanę z tobą na zawsze. Miałem trochę przerwy, ponieważ życie ssie i nie mam dużo czasu, ale akurat jade na studia i mam czas do czytania.
Ten rozdział był bardzo ciekawy. Jak każdy tutaj. Cieszę się, że nie pędzisz z fabułą i pokazujesz mi postaci. Polubiłam Lya i Taiena. Bardzo ciekawe postaci, a historia z księżycem intrygująca. Zważając, że sam jestem zakochany w księżycu jak i słońcu.
Dziękuję za ciekawy rozdział.
P.S. jak robisz akapity?
DeleteZgadzam się w stu procentach. Dlatego właśnie tak lubię przesiadywać na blogach. Nie tylko można poznać naprawdę interesujące, wciągające i nietuzinkowe historie, ale także sam kontakt z autorem sprawia, że to całe przedsięwzięcie robi się takie bardziej osobiste, pozwala nawiązać pewną więź pomiędzy czytelnikiem a autorem. Dlatego czuję się tak niezmiernie zaszczycona, że decydujesz się spędzać tu u mnie swój czas. Serio :)
DeleteKurczę, nie masz pojęcia, jak wiele Twoje pochlebne słowa dla mnie znaczą. Faktem jest oczywistym, że w każdym tworze artystycznym jest duża cząstka autora i odzwierciedleń jego (cóż, z braku lepszego słowa) duszy. Cieszę się więc, że to co ląduje na kartce z moich myśli jest do przełknięcia ^^
A jeśli chodzi o życie, które ssie, to rozumiem Cię dokładnie. Nie mam ostatnio nawet minuty nigdzie blogowo zajrzeć, więc dziś nadrabiam, bo mi się stęskniło.
Wiesz co, przyznam się, że tworzenie postaci jest moim ulubionym zajęciem. Więc całkiem możliwe, że napotkasz u mnie więcej sytuacji czysto poświęconych bohaterom niż jakimś ekscytującym wątkom akcji. Ale cieszy mnie, że coś takiego Ci (na razie) odpowiada.
Ależ to ja dziękuję za przeczytanie i skomentowanie :)
Akapity robię w Wordzie, po czym ustawiam całe formatowanie, wklejam na bloga i publikuję. Jakbym miała się formatowaniem bawić w blogerze to bym chyba osiwiała, lol xD Choć ostrzegam, że i moja metoda czasem zawodzi.