3.2 Głos w ciemności

– Nie możesz – powtórzył żałośnie. Banoth zignorował na wpół wzniesiony miecz i zbliżył się do najemnika, który wyglądał jakby wahał się pomiędzy zaatakowaniem swojego pana, a rzuceniem się z bezsilności na posadzkę. Cóż, Rycerz Ostatniej Nadziei tak właśnie zazwyczaj reagował. Nie był tym szlachetnym, odważnym wojownikiem z legend. Banoth znał go jako człowieka niepewnego siebie, któremu trudno było podejmować jakiekolwiek decyzje. Swoje niskie mniemanie o własnej osobie ukrywał pod sporą dawką udawanej obojętności i sarkazmu. Może właśnie dlatego tak go ciągnęło do władcy Kła? Potrzebował przy swoim boku kogoś bardziej stanowczego, kto nie zmieniał zdania za każdym razem, gdy coś nie wychodziło po jego myśli. Potrzebował Banotha tak samo mocno, jak i on potrzebował Nahla. Albo może raczej jego umiejętności podważenia zbyt drastycznych decyzji, jego niezachwianego sumienia i wiary w dobroć ludzkości. Tej ostatniej cechy, Ban szczerze nie znosił i doprawdy nie potrafił zrozumieć jak ktoś tak poszkodowany, wyśmiany przez los, mógł mieć tak optymistyczne nastawienie do świata.
– Nahl – powiedział, porzucając na moment surowość głosu i kładąc rękę na ramieniu najemnika. – Nie martw się, jak zabójca przyjdzie się dobijać do Twierdzy to wezmę winę na siebie – obiecał, ale chyba nie były to słowa otuchy, na które Nahl czekał. Na wzmiankę o Lye'u wyraźnie przeszedł go dreszcz i odepchnął od siebie władcę Kła, a po jego twarzy przemknął cień irytacji, być może nawet rozeźlenia. No cóż, przynajmniej Banoth spróbował, choć nie łudził się, że puste słowa zaradzą sytuacji. Zdecydowanie nie był zbyt okrzesany jeśli przychodziło do głębszych interakcji międzyludzkich. Ale Nahl zazwyczaj wybaczał mu gafy, samemu nadrabiając w oczarowywaniu wszelakich gości Twierdzy.
Władca Kła westchnęła ciężko i zwrócił się w kierunku drzwi z wyraźnym zrezygnowaniem. Nie miał innego wyjścia.
– Straż! – zawołał i, zanim najemnik zdążył zareagować, zorientować się co się dzieje, w komnacie znalazło się pół tuzina żołnierzy z Vivernem na czele. Kapitan straży osobistej Banotha zmierzył najemnika wrogim spojrzeniem, a jego włócznia swym ostrym końcem zabłysła tuż przy krtani Nahla, który zamarł w momencie. Vivern był ghulem, jednym z wielu, których Banoth wynajmował w swoich wojskach, niektórzy byli nawet członkami Kompani Cienia, bo władca Kła lubił reakcje ludzi na fakt, że otaczał się tymi (jak się popularnie mówiło) odrażającymi potworami. 
– Ani rusz – wycedził przez zaciśnięte zęby. Ghul górował nad Nahlem prawie o głowę. Miał szarawą cerę i proste, kanciaste rysy twarzy, które jeszcze bardziej dodawały do wrażenia, jakby był wyciosany prosto z granitowych kamieni, na których stała Twierdza. Miał na sobie luźne, ciemnoszare spodnie, zwężające się przy nagich kostkach i obwiązane w pasie prostym sznurem, a na umięśniony tors zarzuconą kamizelkę w tym samym kolorze, jakby chciał się wtopić w kamienne otoczenie. Natomiast gołe przedramiona obwiązane miał licznymi rzemieniami, pomiędzy którymi gdzieniegdzie mienił się przepleciony kawałek metalu. Postawna sylwetka ghula rzeczywiście kreowała nad wyraz imponujący obraz ochroniarza. I Nahl powinien obawiać się o własne życie, a zamiast tego dosadnie stwierdził, że Banoth za dużo czasu przebywa z tymi stworami. Przecież zaczynał się do nich coraz bardziej upodabniać!
– Ban, nie rób tego.
– Wybacz, najemniku, ale zrobiłeś się męczący. – Władca Kła machnął niedbale ręką, nawet na niego nie spoglądając, a Vivern szybkim ruchem pozbawił Nahla broni, po czym wykręcił mu ramiona do tyłu, swoim agresywnym ruchem prawie pozbawiając najemnika gruntu pod nogami.

***

– To niesamowite – powiedział głos. – Ale nie próbowałeś go zatrzymać?
– Absolutnie. – Fenn pokręcił głową. Siedział pod oknem swojej celi i stwierdził, że zdrętwiałych od zimnej, twardej posadzki pośladków już w sumie nie czuje. Był zadziwiająco spokojny, jak na swoje położenie. Na palcu wskazującym nawijał kosmyk długich, skołtunionych, kasztanowych włosów, wpatrywał się w kraty i czyhającą za nimi ciemność, a konwersacja chyba pomagała w oderwaniu myśli od niefortunnego losu. – Lye'alder nie jest znany ze swojego spokojnego usposobienia. Raczej nie miałem zamiaru mu wchodzić w drogę – dodał, przeciągając się.
– To niesamowite – powtórzył głos, jakby pełen podziwu, a Fenn uśmiechnął się kącikiem ust. Gdy zeszłego wieczora głos po raz pierwszy się do niego odezwał, złodziejowi prawie serce stanęło z przestrachu. Z zaskoczenia, ale także z paniki, że może traci zmysły. Jednak okazało się, że to nie jego wyobraźnia do niego przemawia. Później towarzystwo dodało mu nieco otuchy, a głos dobiegający gdzieś z lewej strony jego celi nie opuścił go aż do rana. A był dobrym słuchaczem, więc złodziej korzystał z okazji i najpierw się porządnie wygadał, a później, gdy tematyka rychłej egzekucji się wyczerpała, zaczął opowiadać o swoich licznych przygodach u boku przyjaciela-zabójcy. Głos zaczął go nawet nazywać Błysk, imitując Fenna. – Teraz chyba rozumiem – odezwał się wolno, jakby nad czymś intensywnie myśląc.
– Taaa? – mruknął Fenn, ziewając potężnie.
– Rozumiem już dlaczego jesteś najsławniejszym złodziejem w kraju – oświadczył głos, tym razem mówiąc z większą dawką entuzjazmu, jakby rzeczywiście dobrnął do jakiejś ważnej decyzji. Fenn przeciągnął się i wstał, jęcząc przy tym przeciągle, gdyż zdrętwiały mu nie tylko pośladki, ale chyba każdy mięsień w ciele. – Bo wiesz, na początku ci nie wierzyłem – kontynuował głos, podczas gdy Fenn zaczął się przechadzać po celi, próbując nieco rozruszać przysypiające części ciała. – Bo jak taki młodzieniaszek może być sławnym na całą Antizję włamywaczem? Myślałem sobie, może tylko młodo wygląda? Albo może zmyśla? – Głos wyraźnie się rozkręcił w swoich wnioskach, a Fenn parsknął cichym śmiechem, nadal przechadzając się w te i wewte od ściany do kraty. Czy mu się wydawało, czy głos stał się głośniejszy, jakby bliższy? Zatrzymał się w połowie drogi do kraty, ponownie wpatrując w ciemność, aż oczy zapiekły go na moment i mrok został rozproszony. – Ale już rozumiem. – W ciemności coś się poruszyło i Fenn niepewnie zrobił krok na przód, mrużąc oczy. – To Błysk, to on jest fachowcem zbrodni. A ty tylko jego wiernym pomocnikiem. – Padła dobitna odpowiedź, a złodziej aż się zapowietrzył z oburzenia, zapominając o ostrożności i dopadł do kraty, wbijając wzrok w przestrzeń lochowych korytarzy.
– Że co proszę?!
– Tak, tak, to Błysk. – Głos był teraz zdecydowanie bliżej i brzmiał wybitnie podekscytowany, jakby był dumny z siebie za rozwiązanie trudnej zagadki. Szczekliwy chichot dobiegał z lewej więc to w tamtym kierunku Fenn skierował spojrzenie. I wtedy gdzieś na peryferiach wzroku coś szybko przemknęło i złodziej odskoczył od krat.
– Co jest? – mruknął niepewnie pod nosem, a chichot powtórzył się, tym razem z prawej strony. Jakiś kształt mignął złodziejowi pod sufitem, po czym przysiadł kilka metrów od kraty i odwrócił do chłopaka. Spoglądały na niego duże czarne oczy, a przy owłosionej twarzy, zza skulonego torsu, śmignął długi ogon.
– Błysk jest twoim mistrzem, tak? – spytał głos, przekrzywiając główkę na bok. – Chciałbym go poznać – dodał w momencie, gdy drzwi na końcu korytarza rozwarły się gwałtownie.
Małpa, tak to zdecydowanie była małpa (choć Fenn widział przedstawiciela ich gatunku tylko raz, gdy południe kraju odwiedzał z Lye'em), podskoczyła z zaskoczenia, po czym jednym skokiem pokonała dystans dzielący ją z celą złodzieja, przecisnęła się przez jej kraty i ukryła w kącie. Fenn nadal czuł się urażony jej obserwacjami, ale w stronę jego celi zbliżały się kroki co najmniej sześciu osób. Serce podskoczyło mu do gardła gdy zdał sobie sprawę z tego, że to już. Że czas egzekucji nastąpił. A zwierzę ukrywające swoją małą główkę pod lichym kocem właśnie podsumowało jego życie do słowa „pomocnik”.
Żołnierze nie zatrzymali się jednak przed złodziejem. Jeden z nich (Fenn z przerażeniem zauważył szarawą skórę i umięśnioną sylwetkę) przytrzymywał od tyłu pół-elfa, z którym chłopakowi przyszło podróżować do Twierdzy. Krata celi obok została rozwarta i ghul wepchnął najemnika do środka, po czym zajrzał do złodzieja. Fenn wzdrygnął się mimowolnie, gdy szare oczy na tej szarej, pozbawionej włosów twarzy wbiły w niego wzrok. I przerażające legendy na temat ghuli i ich tendencji do pożerania dzieci nagle zabrzmiały wyjątkowo prawdziwie w myślach złodzieja. To nie na nim jednak ghul skupił wzrok, gdyż moment później powędrował on na drobną sylwetkę w kącie.
– Lis. – Ghul rzucił w stronę zwierzęcia, które wyraźnie zadrżało. – Lis! – Tym razem wrzasnął, a Fenn cofnął się, już nie kontrolując swoich odruchów. Zwierzak wychylił główkę spod koca, a na jej czubku śmiesznie sterczał kawałek słomy. – Czy nie rozmawialiśmy ostatnio o spoufalaniu się z więźniami? – Ghul zapytał ostrym, karcącym tonem. Lis nie odpowiedział. Otrząsnął ciało ze pyłu i słomy po czym popędził w stronę ghula. Jednym skokiem uczepił się jego wyciągniętej ręki i już po chwili siedział mu na ramionach z długim ogonem owiniętym wokół szerokiej szyi, jak futrzany szal. Powiedział coś za cicho, by Fenn mógł usłyszeć, ale ghul prychnął tylko pod nosem i ruszył do wyjścia. Lis ułożył swoją małą główkę na czubku głowy ghula i pomachał złodziejowi na odchodne.
– Widzę mamy nowego przyjaciela, hm? Co by na to powiedział Lye? – Fenn całą tą sytuacją był zdecydowanie wstrząśnięty, no bo od kiedy to małpy gadają. I dlaczego jeszcze po niego nie przyszli? Czy egzekucja nie miała się odbyć tuż po świcie? Najemnik swoim komentarzem jedynie złodzieja zirytował.
– Co by Lye powiedział? – warknął, siadając z skrzyżowanymi nogami na środku podłogi. – Nic. Nic by nie powiedział, wiesz czemu? – Odpowiedziała mu cisza. Nahl wyraźnie wyczuł nastrój złodzieja. – Bo zamiast gadać niepotrzebnie, wbiłby ci sztylet w serce. 
– Oj, zdziwiłbyś się – odparł cicho Nahl i również opadł ze zrezygnowaniem na posadzkę.

***

Jakieś trzy lata temu...
Był zdesperowany. Naprawdę zdesperowany. Więc przytyki i uprzedzone, protekcjonalne komentarze znosił z należytą dawką godności. Obiecano mu przecież naprawdę dobre wynagrodzenie. Więc chyba był w stanie schować dumę do kieszeni. Gdyby wódz Hoi’elnor go teraz widział, przewróciłby się ze zgrozą w grobie. – Nie ufaj im – mówił. – Kiężycotwarzy uważają się za lepszych od nas. Myślą, że w życiu wszystko im się należy z tego prostego względu, że są objęci błogosławieństwem księżyca Maneo. Nie ufaj im. – Ale z drugiej strony, wódz Hoi’elnor twierdził, że ufać nie warto właściwie nikomu. – Smoki to aroganckie stworzenia. Nie ufaj im. Ludzie tego Seregila to nieuczciwe, chciwe osobniki. Nie ufaj im. Wróżki są samolubne i łatwo je przekupić. Nie ufaj im. – Nic więc dziwnego, że Lye’alder wyrósł na takiego cynika.
Książę Rheyn nie był pierwszym przedstawicielem elfiej rasy, którego Lye’alderowi dano było poznać. Jednak ze wszystkich księżycotwarzych, to właśnie ambasadora elfów nie znosił najbardziej. Jego arogancji, braku szacunku nie tylko do ludzi, ale także do otaczającego go świata. No ale zlecenie, jak zlecenie. Płacono mu należycie, więc zamierzał skończyć zadanie skutecznie i skrupulatnie, jak to miewał w zwyczaju, nawet jeśli rozkazy otrzymywał od osobnika tak nieprzyjemnego. I nawet jeśli owo zlecenie wysyłało go na drugą stronę kraju, w tereny królestwa Banotha. Nigdy wcześniej nie popchnęło go aż tak daleko na wschód. Czy mu się wydawało, czy tutejsze lasy były cichsze? Wzgórza bardziej zamglone? Miasteczka mniej przyjazne?
Nie bądź głupcem – skarcił się w myślach, ale sięgnął do kieszeni i zacisnął palce na małej sakiewce, wymawiając szeptem kilka słów Prośby do dobrych duchów. Fenn mu powtarzał, że ta jego przesądność kiedyś go zgubi. Ale Fenn nie rozumiał, był takim samym ignorantem jak Rheyn, kiedy przychodziło do tematów natchnienia. Lye nie miał mu jednak tego za złe. Jego młody przyjaciel wychował się w zupełnie innej części świata, gdzie religia praktycznie nie istniała i często mylono ją z heretycką wiarą w drugiego człowieka. Antizyjczycy mieli swoje wierzenia związane z księżycem i magią smoków, nie zdawali sobie sprawy z tego, że najsilniejszym elementem w świecie było coś dużo bardziej przyziemnego. A swoje nadzieje na lepsze jutro pokładali w jakiegoś bohatera wojny, elfią księżniczkę albo poczciwego króla. Lye nie pojmował ich rozumowania.
Zlecenie wydawało mu się jednak względnie proste. Wyglądało na to, że Rheyna ktoś uraził, więc książę polecił Lye'owi by „pozbyć się szkodnika”.
– Rozpowiada o mnie okropne kłamstwa – poinformował Lye'a, gładkie czoło zakrywając drobną, chorobliwie bladą dłonią, w geście wyjątkowo dramatycznym. Zabójca nieźle sobie tego dnia przećwiczył cierpliwość, bo książę nie tylko przeciągał ich spotkanie poprzez prowadzenie długotrwałych monologów na temat niesprawiedliwości świata, swojej własnej niewinności i piękna blasku Maneo na rozgwieżdżonym niebie (ten ostatni temat wyjątkowo Lye'a nie interesował), ale także upierał się, że Lye nie pozna imienia swojego obiektu morderstwa aż do ostatniego momentu. – Znajdziesz go w Twierdzy, mój drogi. Oby Maneo miał cię w swej opiece, Lye'alder. – Imię zabójcy wymawiał „Lejaldier”, swoim śpiewnym akcentem podkreślając każdą samogłoskę i zabójca już nawet nie miał siły go poprawiać.
Więc teraz stał na zielonym wzgórzu, wokół otaczało go morze mgły, sięgającej mu prawie do pasa, a do świtu było jeszcze przynajmniej ze dwie godziny, osądzając po nadal jasno świecącym Maneo. Poniżej, w niewielkiej kotlinie tonął w mgle cmentarz. Zabójca nie rozumiał dlaczego ludzie w tych stronach chowali swoich zmarłych w ziemi. I co miał oznaczać krąg tych ogromnych kamieni, otaczający nagrobki? Czyżby w ten sposób starali się odstraszać ghule? Lye mocniej ścisnął sakiewkę w kieszeni i półgłosem powtórzył Prośbę. Trzeci raz powiedział ją już głośniej. Prośby zawsze mówiło się trzy razy. W ten sposób zapewniało się ich skuteczność.
Mglistymi wzgórzami i zielonymi pastwiskami dotarł nad wybrzeże, gdy słońce właśnie wyglądało zza horyzontu. Kieł stał dumnie na skarpie, otoczony pomniejszymi wysepkami zamieszkanymi przez poddanych Banotha Okrutnego. Uliczki jeszcze puste, stanowiska targu jeszcze pozamykane, a brama prowadząca do Twierdzy dobitnie zamknięta. Wysłannika Rheyna znalazł tam, gdzie się umówili, tuż przy pustej szubienicy. Na lekkim wietrze sznur z pętlą kołysał się złowrogo, a elf w kolorowym stroju handlarza rozglądał się nerwowo na boki. Lye wolno wyszedł z cienia otaczającego rynek muru, rozglądając się uważnie na boki, ale książę wyraźnie miał rację. Nie było tu straży. Podobno Kompania Cienia patrolowała jedynie wysepkę Kła.
– Panie Lye'alder. – Elf skłonił się z szacunkiem, wprawiając zabójcę w niejakie skonsternowanie. – Witaj w Twierdzy. – Lye odpowiedział mu skinieniem głowy, nie bardzo wiedząc czy też się powinien skłonić, jednak handlarz wyraźnie tego nie oczekiwał, bo zaraz przeszedł do rzeczy. – Miałem nadzieję, że nasz książę zmieni zdanie – powiedział łagodnym, cichym głosem wyrażającym znudzenie i rozczarowanie.
– Nie popierasz rozkazów swojego władcy? – spytał zaskoczony Lye, przyglądając się młodej (choć dla niego wszystkie elfy wyglądały jednakowo młodo) twarzy handlarza. Jego luźna marynarka zarzucona na lnianą koszulę wyszyta była czerwoną nicią, sugerując, że zajmował się handlem przypraw i innych dóbr spożywczych. Lye zapatrzył się na czerwone wzory na kołnierzu, zastanawiając się, czy elf może posiada również słodkie orzechy z Erra'nis. Chyba robił się głodny.
– Nie – odparł po prostu elf, czym jeszcze bardziej zdziwił zabójcę. Westchnął i odwrócił się w stronę górującego nad otoczeniem Kła. – Jest tam – dodał, podbródkiem wskazując zamek. – Przybyłem tu na prośbę księcia i postaram ci się pomóc jak tylko mogę w tym trudnym zadaniu, ale nie, nie popieram go. A moim władcą nie jest już Rheyn – dodał, ponownie spoglądając na Lye'a, który teraz by przysiągł, że w jego spojrzeniu ujrzał złość. To dlaczego wykonujesz jego rozkazy? – chciał zapytać, ale wydawało mu się, że w ten sposób może prędko stracić jego chęć do pomocy. Domyślił się jednak, że elf oddany był Yllandzie. Z tego, co rozumiał z elfiej polityki, długowieczni opowiadali się po stronie królowej lub jej syna, ale nigdy obojga.
– W porządku, to kogo mam dziś zamordować?
– Nazywa się Nahl – odparł handlarz, spoglądając na Lye'a znacząco, jakby powinien znać to imię.
– To jakiś poddany Banotha? – spytał, na co handlarz uniósł brwi z niedowierzaniem. Potem jego spojrzenie prześliznęło się po twarzy Lye'a, kolczyku w lewym uchu i tatuażu wyglądającym spod krótkiego rękawa jego koszuli. Tak, nie jestem z tych stron. Możesz mnie nazywać ignoranckim cudzoziemcem – pomyślał wyzywająco, ale w spojrzeniu elfa nie dojrzał odrazy, tak rażącej u Rheyna.
– Słyszałeś o Rycerzu Ostatniej Nadziei? – spytał łagodnie, a Lye musiał się powstrzymać. by nie przewrócić oczami. Co to za nowy nonsens ludzi?
– Chyba nie – przyznał z rozdrażnieniem.
– Tym, który zabił ostatniego smoka?

***

Dziś...
Stał zgięty w pół, z jedną dłonią na sercu, drugą opartą o pień drzewa. Desperackimi haustami nabierał powietrza do płuc, a bicie własnego serca huczało mu w uszach. Wiedźma i Fenn. Fenn i Wiedźma. Dwie twarze kołatały mu się w myślach. Teraz, gdy oddalił się od Oddziału Wilka i ich przerażająco wściekłego kapitana Taiena, zaczynał się wahać. Wiedźma mu pomogła, a wcale nie musiała. Była zamknięta w klatce, nie miała nic do stracenia. Mogła domagać się uwolnienia i odmówić wyjawienia mu, gdzie znaleźć złodzieja. A jednak. 
Był w Twierdzy. Na terenach Banotha nie bywał często, a Kła odwiedził przecież tylko raz, tego pamiętnego dnia trzy lata temu. Nic mu tam przecież nie groziło, natomiast Wiedźma go potrzebowała. Pokiwał kilka razy głową, jakby przekonywał się w podjęciu ważnej decyzji. W końcu wyprostował się, odetchnął głęboko kilka razy, gotowy do szalonego biegu z powrotem.
Nahl miał u niego dług wdzięczności. Nie da złodzieja skrzywdzić, taka prawda.

3 comments:

  1. Cześć!
    Właśnie pojawiła się na WS ocena twojego opowiadania. :)
    Znajdziesz ją tutaj: KLIK

    Zapraszam serdecznie i zachęcam do dyskusji. :)

    ReplyDelete
  2. I co? I co?
    I co będzie dalej? :)

    ReplyDelete

^