– Nie możesz – powtórzył żałośnie. Banoth zignorował na
wpół wzniesiony miecz i zbliżył się do najemnika, który wyglądał jakby wahał
się pomiędzy zaatakowaniem swojego pana, a rzuceniem się z bezsilności na
posadzkę. Cóż, Rycerz Ostatniej Nadziei tak właśnie zazwyczaj reagował. Nie był
tym szlachetnym, odważnym wojownikiem z legend. Banoth znał go jako człowieka
niepewnego siebie, któremu trudno było podejmować jakiekolwiek decyzje. Swoje
niskie mniemanie o własnej osobie ukrywał pod sporą dawką udawanej obojętności
i sarkazmu. Może właśnie dlatego tak go ciągnęło do władcy Kła? Potrzebował
przy swoim boku kogoś bardziej stanowczego, kto nie zmieniał zdania za każdym
razem, gdy coś nie wychodziło po jego myśli. Potrzebował Banotha tak samo
mocno, jak i on potrzebował Nahla. Albo może raczej jego umiejętności
podważenia zbyt drastycznych decyzji, jego niezachwianego sumienia i wiary w
dobroć ludzkości. Tej ostatniej cechy, Ban szczerze nie znosił i doprawdy nie
potrafił zrozumieć jak ktoś tak poszkodowany, wyśmiany przez los, mógł mieć tak
optymistyczne nastawienie do świata.
– Nahl – powiedział, porzucając na moment surowość głosu
i kładąc rękę na ramieniu najemnika. – Nie martw się, jak zabójca
przyjdzie się dobijać do Twierdzy to wezmę winę na siebie – obiecał,
ale chyba nie były to słowa otuchy, na które Nahl czekał. Na wzmiankę o Lye'u
wyraźnie przeszedł go dreszcz i odepchnął od siebie władcę Kła, a po jego
twarzy przemknął cień irytacji, być może nawet rozeźlenia. No cóż, przynajmniej
Banoth spróbował, choć nie łudził się, że puste słowa zaradzą sytuacji. Zdecydowanie
nie był zbyt okrzesany jeśli przychodziło do głębszych interakcji
międzyludzkich. Ale Nahl zazwyczaj wybaczał mu gafy, samemu nadrabiając w
oczarowywaniu wszelakich gości Twierdzy.
Władca Kła westchnęła ciężko i zwrócił się w kierunku drzwi z wyraźnym
zrezygnowaniem. Nie miał innego wyjścia.
– Straż! – zawołał i, zanim najemnik zdążył zareagować,
zorientować się co się dzieje, w komnacie znalazło się pół tuzina żołnierzy z
Vivernem na czele. Kapitan straży osobistej Banotha zmierzył najemnika wrogim
spojrzeniem, a jego włócznia swym ostrym końcem zabłysła tuż przy krtani Nahla,
który zamarł w momencie. Vivern był ghulem, jednym z wielu, których Banoth
wynajmował w swoich wojskach, niektórzy byli nawet członkami Kompani Cienia, bo
władca Kła lubił reakcje ludzi na fakt, że otaczał się tymi (jak się popularnie
mówiło) odrażającymi potworami.
– Ani rusz – wycedził przez zaciśnięte zęby. Ghul górował nad
Nahlem prawie o głowę. Miał szarawą cerę i proste, kanciaste rysy twarzy, które
jeszcze bardziej dodawały do wrażenia, jakby był wyciosany prosto z granitowych
kamieni, na których stała Twierdza. Miał na sobie luźne, ciemnoszare spodnie,
zwężające się przy nagich kostkach i obwiązane w pasie prostym sznurem, a na
umięśniony tors zarzuconą kamizelkę w tym samym kolorze, jakby chciał się
wtopić w kamienne otoczenie. Natomiast gołe przedramiona obwiązane miał
licznymi rzemieniami, pomiędzy którymi gdzieniegdzie mienił się przepleciony
kawałek metalu. Postawna sylwetka ghula rzeczywiście kreowała nad wyraz
imponujący obraz ochroniarza. I Nahl powinien obawiać się o własne życie,
a zamiast tego dosadnie stwierdził, że Banoth za dużo czasu przebywa z tymi
stworami. Przecież zaczynał się do nich coraz bardziej upodabniać!
– Ban, nie rób tego.
– Wybacz, najemniku, ale zrobiłeś się męczący. – Władca Kła
machnął niedbale ręką, nawet na niego nie spoglądając, a Vivern szybkim ruchem
pozbawił Nahla broni, po czym wykręcił mu ramiona do tyłu, swoim agresywnym
ruchem prawie pozbawiając najemnika gruntu pod nogami.
***
– To niesamowite – powiedział głos. – Ale
nie próbowałeś go zatrzymać?
– Absolutnie. – Fenn pokręcił głową. Siedział pod oknem
swojej celi i stwierdził, że zdrętwiałych od zimnej, twardej posadzki pośladków
już w sumie nie czuje. Był zadziwiająco spokojny, jak na swoje położenie. Na
palcu wskazującym nawijał kosmyk długich, skołtunionych, kasztanowych włosów,
wpatrywał się w kraty i czyhającą za nimi ciemność, a konwersacja chyba
pomagała w oderwaniu myśli od niefortunnego losu. – Lye'alder nie
jest znany ze swojego spokojnego usposobienia. Raczej nie miałem zamiaru mu
wchodzić w drogę – dodał, przeciągając się.
– To niesamowite – powtórzył głos, jakby
pełen podziwu, a Fenn uśmiechnął się kącikiem ust. Gdy zeszłego wieczora głos po
raz pierwszy się do niego odezwał, złodziejowi prawie serce stanęło z
przestrachu. Z zaskoczenia, ale także z paniki, że może traci zmysły. Jednak
okazało się, że to nie jego wyobraźnia do niego przemawia. Później towarzystwo
dodało mu nieco otuchy, a głos dobiegający gdzieś z lewej
strony jego celi nie opuścił go aż do rana. A był dobrym słuchaczem, więc
złodziej korzystał z okazji i najpierw się porządnie wygadał, a później, gdy
tematyka rychłej egzekucji się wyczerpała, zaczął opowiadać o swoich licznych
przygodach u boku przyjaciela-zabójcy. Głos zaczął go nawet
nazywać Błysk, imitując Fenna. – Teraz chyba rozumiem – odezwał się
wolno, jakby nad czymś intensywnie myśląc.
– Taaa? – mruknął Fenn, ziewając potężnie.
– Rozumiem już dlaczego jesteś najsławniejszym złodziejem w kraju –
oświadczył głos, tym razem mówiąc z większą dawką entuzjazmu, jakby
rzeczywiście dobrnął do jakiejś ważnej decyzji. Fenn przeciągnął się i wstał,
jęcząc przy tym przeciągle, gdyż zdrętwiały mu nie tylko pośladki, ale chyba
każdy mięsień w ciele. – Bo wiesz, na początku ci nie wierzyłem –
kontynuował głos, podczas gdy Fenn zaczął się przechadzać po celi,
próbując nieco rozruszać przysypiające części ciała. – Bo jak taki
młodzieniaszek może być sławnym na całą Antizję włamywaczem? Myślałem sobie,
może tylko młodo wygląda? Albo może zmyśla? – Głos wyraźnie
się rozkręcił w swoich wnioskach, a Fenn parsknął cichym śmiechem, nadal
przechadzając się w te i wewte od ściany do kraty. Czy mu się wydawało, czy
głos stał się głośniejszy, jakby bliższy? Zatrzymał się w połowie drogi do
kraty, ponownie wpatrując w ciemność, aż oczy zapiekły go na moment i mrok
został rozproszony. – Ale już rozumiem. – W ciemności coś się
poruszyło i Fenn niepewnie zrobił krok na przód, mrużąc oczy. – To Błysk,
to on jest fachowcem zbrodni. A ty tylko jego wiernym pomocnikiem. – Padła
dobitna odpowiedź, a złodziej aż się zapowietrzył z oburzenia, zapominając o
ostrożności i dopadł do kraty, wbijając wzrok w przestrzeń lochowych korytarzy.
– Że co proszę?!
– Tak, tak, to Błysk. – Głos był teraz
zdecydowanie bliżej i brzmiał wybitnie podekscytowany, jakby był dumny z siebie
za rozwiązanie trudnej zagadki. Szczekliwy chichot dobiegał z lewej więc to w
tamtym kierunku Fenn skierował spojrzenie. I wtedy gdzieś na peryferiach wzroku
coś szybko przemknęło i złodziej odskoczył od krat.
– Co jest? – mruknął niepewnie pod nosem, a chichot powtórzył się,
tym razem z prawej strony. Jakiś kształt mignął złodziejowi pod sufitem, po
czym przysiadł kilka metrów od kraty i odwrócił do chłopaka. Spoglądały na
niego duże czarne oczy, a przy owłosionej twarzy, zza skulonego torsu, śmignął
długi ogon.
– Błysk jest twoim mistrzem, tak? – spytał głos, przekrzywiając
główkę na bok. – Chciałbym go poznać – dodał w momencie, gdy
drzwi na końcu korytarza rozwarły się gwałtownie.
Małpa, tak to zdecydowanie była małpa (choć Fenn widział przedstawiciela
ich gatunku tylko raz, gdy południe kraju odwiedzał z Lye'em), podskoczyła z
zaskoczenia, po czym jednym skokiem pokonała dystans dzielący ją z celą
złodzieja, przecisnęła się przez jej kraty i ukryła w kącie. Fenn nadal czuł
się urażony jej obserwacjami, ale w stronę jego celi zbliżały się kroki co
najmniej sześciu osób. Serce podskoczyło mu do gardła gdy zdał sobie sprawę z
tego, że to już. Że czas egzekucji nastąpił. A zwierzę ukrywające swoją małą główkę
pod lichym kocem właśnie podsumowało jego życie do słowa „pomocnik”.
Żołnierze nie zatrzymali się jednak przed złodziejem. Jeden z nich (Fenn
z przerażeniem zauważył szarawą skórę i umięśnioną sylwetkę) przytrzymywał od
tyłu pół-elfa, z którym chłopakowi przyszło podróżować do Twierdzy. Krata celi
obok została rozwarta i ghul wepchnął najemnika do środka, po czym zajrzał do
złodzieja. Fenn wzdrygnął się mimowolnie, gdy szare oczy na tej szarej,
pozbawionej włosów twarzy wbiły w niego wzrok. I przerażające legendy na temat
ghuli i ich tendencji do pożerania dzieci nagle zabrzmiały wyjątkowo prawdziwie
w myślach złodzieja. To nie na nim jednak ghul skupił wzrok, gdyż moment
później powędrował on na drobną sylwetkę w kącie.
– Lis. – Ghul rzucił w stronę zwierzęcia, które wyraźnie
zadrżało. – Lis! – Tym razem wrzasnął, a Fenn cofnął się, już nie
kontrolując swoich odruchów. Zwierzak wychylił główkę spod koca, a na jej
czubku śmiesznie sterczał kawałek słomy. – Czy nie rozmawialiśmy ostatnio
o spoufalaniu się z więźniami? – Ghul zapytał ostrym, karcącym tonem. Lis
nie odpowiedział. Otrząsnął ciało ze pyłu i słomy po czym popędził w stronę
ghula. Jednym skokiem uczepił się jego wyciągniętej ręki i już po chwili
siedział mu na ramionach z długim ogonem owiniętym wokół szerokiej szyi, jak
futrzany szal. Powiedział coś za cicho, by Fenn mógł usłyszeć, ale ghul
prychnął tylko pod nosem i ruszył do wyjścia. Lis ułożył swoją małą główkę na
czubku głowy ghula i pomachał złodziejowi na odchodne.
– Widzę mamy nowego przyjaciela, hm? Co by na to powiedział Lye? –
Fenn całą tą sytuacją był zdecydowanie wstrząśnięty, no bo od kiedy to małpy
gadają. I dlaczego jeszcze po niego nie przyszli? Czy egzekucja nie miała się
odbyć tuż po świcie? Najemnik swoim komentarzem jedynie złodzieja zirytował.
– Co by Lye powiedział? – warknął, siadając z skrzyżowanymi nogami
na środku podłogi. – Nic. Nic by nie powiedział, wiesz czemu? –
Odpowiedziała mu cisza. Nahl wyraźnie wyczuł nastrój złodzieja. – Bo
zamiast gadać niepotrzebnie, wbiłby ci sztylet w serce.
– Oj, zdziwiłbyś się – odparł cicho Nahl i również opadł ze
zrezygnowaniem na posadzkę.
***
Jakieś trzy lata temu...
Był zdesperowany. Naprawdę zdesperowany. Więc przytyki i uprzedzone,
protekcjonalne komentarze znosił z należytą dawką godności. Obiecano mu
przecież naprawdę dobre wynagrodzenie. Więc chyba był w stanie schować dumę do
kieszeni. Gdyby wódz Hoi’elnor go teraz widział, przewróciłby się ze zgrozą w
grobie. – Nie ufaj im – mówił. – Kiężycotwarzy uważają się za lepszych od nas.
Myślą, że w życiu wszystko im się należy z tego prostego względu, że są objęci
błogosławieństwem księżyca Maneo. Nie ufaj im. – Ale z drugiej strony, wódz
Hoi’elnor twierdził, że ufać nie warto właściwie nikomu. – Smoki to aroganckie
stworzenia. Nie ufaj im. Ludzie tego Seregila to nieuczciwe, chciwe osobniki.
Nie ufaj im. Wróżki są samolubne i łatwo je przekupić. Nie ufaj im. – Nic więc dziwnego,
że Lye’alder wyrósł na takiego cynika.
Książę Rheyn nie był pierwszym przedstawicielem elfiej rasy, którego
Lye’alderowi dano było poznać. Jednak ze wszystkich księżycotwarzych, to
właśnie ambasadora elfów nie znosił najbardziej. Jego arogancji, braku szacunku
nie tylko do ludzi, ale także do otaczającego go świata. No ale zlecenie, jak
zlecenie. Płacono mu należycie, więc zamierzał skończyć zadanie skutecznie i
skrupulatnie, jak to miewał w zwyczaju, nawet jeśli rozkazy otrzymywał od
osobnika tak nieprzyjemnego. I nawet jeśli owo zlecenie wysyłało go na drugą
stronę kraju, w tereny królestwa Banotha. Nigdy wcześniej nie popchnęło go aż
tak daleko na wschód. Czy mu się wydawało, czy tutejsze lasy były cichsze?
Wzgórza bardziej zamglone? Miasteczka mniej przyjazne?
Nie bądź głupcem – skarcił się w myślach, ale sięgnął do
kieszeni i zacisnął palce na małej sakiewce, wymawiając szeptem kilka słów
Prośby do dobrych duchów. Fenn mu powtarzał, że ta jego przesądność kiedyś go
zgubi. Ale Fenn nie rozumiał, był takim samym ignorantem jak Rheyn, kiedy
przychodziło do tematów natchnienia. Lye nie miał mu jednak tego za złe. Jego
młody przyjaciel wychował się w zupełnie innej części świata, gdzie religia
praktycznie nie istniała i często mylono ją z heretycką wiarą w drugiego
człowieka. Antizyjczycy mieli swoje wierzenia związane z księżycem i magią
smoków, nie zdawali sobie sprawy z tego, że najsilniejszym elementem w
świecie było coś dużo bardziej przyziemnego. A swoje nadzieje na lepsze
jutro pokładali w jakiegoś bohatera wojny, elfią księżniczkę albo poczciwego
króla. Lye nie pojmował ich rozumowania.
Zlecenie wydawało mu się jednak względnie proste. Wyglądało na to, że
Rheyna ktoś uraził, więc książę polecił Lye'owi by „pozbyć się szkodnika”.
– Rozpowiada o mnie okropne kłamstwa – poinformował Lye'a, gładkie
czoło zakrywając drobną, chorobliwie bladą dłonią, w geście wyjątkowo
dramatycznym. Zabójca nieźle sobie tego dnia przećwiczył cierpliwość, bo książę
nie tylko przeciągał ich spotkanie poprzez prowadzenie długotrwałych monologów
na temat niesprawiedliwości świata, swojej własnej niewinności i piękna blasku
Maneo na rozgwieżdżonym niebie (ten ostatni temat wyjątkowo Lye'a nie
interesował), ale także upierał się, że Lye nie pozna imienia swojego obiektu
morderstwa aż do ostatniego momentu. – Znajdziesz go w Twierdzy, mój
drogi. Oby Maneo miał cię w swej opiece, Lye'alder. – Imię zabójcy
wymawiał „Lejaldier”, swoim śpiewnym akcentem podkreślając każdą
samogłoskę i zabójca już nawet nie miał siły go poprawiać.
Więc teraz stał na zielonym wzgórzu, wokół otaczało go morze mgły,
sięgającej mu prawie do pasa, a do świtu było jeszcze przynajmniej ze dwie
godziny, osądzając po nadal jasno świecącym Maneo. Poniżej, w niewielkiej
kotlinie tonął w mgle cmentarz. Zabójca nie rozumiał dlaczego ludzie w tych
stronach chowali swoich zmarłych w ziemi. I co miał oznaczać krąg tych
ogromnych kamieni, otaczający nagrobki? Czyżby w ten sposób starali się
odstraszać ghule? Lye mocniej ścisnął sakiewkę w kieszeni i półgłosem powtórzył
Prośbę. Trzeci raz powiedział ją już głośniej. Prośby zawsze mówiło się trzy
razy. W ten sposób zapewniało się ich skuteczność.
Mglistymi wzgórzami i zielonymi pastwiskami dotarł nad wybrzeże, gdy
słońce właśnie wyglądało zza horyzontu. Kieł stał dumnie na skarpie, otoczony
pomniejszymi wysepkami zamieszkanymi przez poddanych Banotha Okrutnego. Uliczki
jeszcze puste, stanowiska targu jeszcze pozamykane, a brama prowadząca do
Twierdzy dobitnie zamknięta. Wysłannika Rheyna znalazł tam, gdzie się umówili,
tuż przy pustej szubienicy. Na lekkim wietrze sznur z pętlą kołysał się
złowrogo, a elf w kolorowym stroju handlarza rozglądał się nerwowo na boki. Lye
wolno wyszedł z cienia otaczającego rynek muru, rozglądając się uważnie na
boki, ale książę wyraźnie miał rację. Nie było tu straży. Podobno Kompania
Cienia patrolowała jedynie wysepkę Kła.
– Panie Lye'alder. – Elf skłonił się z szacunkiem, wprawiając
zabójcę w niejakie skonsternowanie. – Witaj w Twierdzy. – Lye
odpowiedział mu skinieniem głowy, nie bardzo wiedząc czy też się powinien
skłonić, jednak handlarz wyraźnie tego nie oczekiwał, bo zaraz przeszedł do
rzeczy. – Miałem nadzieję, że nasz książę zmieni zdanie – powiedział
łagodnym, cichym głosem wyrażającym znudzenie i rozczarowanie.
– Nie popierasz rozkazów swojego władcy? – spytał zaskoczony Lye,
przyglądając się młodej (choć dla niego wszystkie elfy wyglądały jednakowo
młodo) twarzy handlarza. Jego luźna marynarka zarzucona na lnianą koszulę
wyszyta była czerwoną nicią, sugerując, że zajmował się handlem przypraw i
innych dóbr spożywczych. Lye zapatrzył się na czerwone wzory na kołnierzu,
zastanawiając się, czy elf może posiada również słodkie orzechy z Erra'nis.
Chyba robił się głodny.
– Nie – odparł po prostu elf, czym jeszcze bardziej zdziwił
zabójcę. Westchnął i odwrócił się w stronę górującego nad otoczeniem
Kła. – Jest tam – dodał, podbródkiem wskazując zamek. – Przybyłem
tu na prośbę księcia i postaram ci się pomóc jak tylko mogę w tym trudnym
zadaniu, ale nie, nie popieram go. A moim władcą nie jest już Rheyn –
dodał, ponownie spoglądając na Lye'a, który teraz by przysiągł, że w jego
spojrzeniu ujrzał złość. To dlaczego wykonujesz jego rozkazy? –
chciał zapytać, ale wydawało mu się, że w ten sposób może prędko stracić jego chęć
do pomocy. Domyślił się jednak, że elf oddany był Yllandzie. Z tego, co
rozumiał z elfiej polityki, długowieczni opowiadali się po stronie królowej lub
jej syna, ale nigdy obojga.
– W porządku, to kogo mam dziś zamordować?
– Nazywa się Nahl – odparł handlarz, spoglądając na Lye'a znacząco,
jakby powinien znać to imię.
– To jakiś poddany Banotha? – spytał, na co handlarz uniósł brwi z
niedowierzaniem. Potem jego spojrzenie prześliznęło się po twarzy Lye'a,
kolczyku w lewym uchu i tatuażu wyglądającym spod krótkiego rękawa jego
koszuli. Tak, nie jestem z tych stron. Możesz mnie nazywać ignoranckim
cudzoziemcem – pomyślał wyzywająco, ale w spojrzeniu elfa nie dojrzał
odrazy, tak rażącej u Rheyna.
– Słyszałeś o Rycerzu Ostatniej Nadziei? – spytał łagodnie, a Lye
musiał się powstrzymać. by nie przewrócić oczami. Co to za nowy nonsens ludzi?
– Chyba nie – przyznał z rozdrażnieniem.
– Tym, który zabił ostatniego smoka?
***
Dziś...
Stał zgięty w pół, z jedną dłonią na sercu, drugą opartą o pień drzewa.
Desperackimi haustami nabierał powietrza do płuc, a bicie własnego serca
huczało mu w uszach. Wiedźma i Fenn. Fenn i Wiedźma. Dwie twarze kołatały mu
się w myślach. Teraz, gdy oddalił się od Oddziału Wilka i ich przerażająco
wściekłego kapitana Taiena, zaczynał się wahać. Wiedźma mu pomogła, a wcale nie
musiała. Była zamknięta w klatce, nie miała nic do stracenia. Mogła domagać się
uwolnienia i odmówić wyjawienia mu, gdzie znaleźć złodzieja. A jednak.
Był w Twierdzy. Na terenach Banotha nie bywał często, a Kła odwiedził
przecież tylko raz, tego pamiętnego dnia trzy lata temu. Nic mu tam przecież
nie groziło, natomiast Wiedźma go potrzebowała. Pokiwał kilka razy głową, jakby
przekonywał się w podjęciu ważnej decyzji. W końcu wyprostował się, odetchnął
głęboko kilka razy, gotowy do szalonego biegu z powrotem.
Nahl miał u niego dług wdzięczności. Nie da złodzieja skrzywdzić, taka
prawda.
Cześć!
ReplyDeleteWłaśnie pojawiła się na WS ocena twojego opowiadania. :)
Znajdziesz ją tutaj: KLIK
Zapraszam serdecznie i zachęcam do dyskusji. :)
I co? I co?
ReplyDeleteI co będzie dalej? :)
D: [*]
ReplyDelete