– Nie możesz – powtórzył żałośnie. Banoth zignorował na
wpół wzniesiony miecz i zbliżył się do najemnika, który wyglądał jakby wahał
się pomiędzy zaatakowaniem swojego pana, a rzuceniem się z bezsilności na
posadzkę. Cóż, Rycerz Ostatniej Nadziei tak właśnie zazwyczaj reagował. Nie był
tym szlachetnym, odważnym wojownikiem z legend. Banoth znał go jako człowieka
niepewnego siebie, któremu trudno było podejmować jakiekolwiek decyzje. Swoje
niskie mniemanie o własnej osobie ukrywał pod sporą dawką udawanej obojętności
i sarkazmu. Może właśnie dlatego tak go ciągnęło do władcy Kła? Potrzebował
przy swoim boku kogoś bardziej stanowczego, kto nie zmieniał zdania za każdym
razem, gdy coś nie wychodziło po jego myśli. Potrzebował Banotha tak samo
mocno, jak i on potrzebował Nahla. Albo może raczej jego umiejętności
podważenia zbyt drastycznych decyzji, jego niezachwianego sumienia i wiary w
dobroć ludzkości. Tej ostatniej cechy, Ban szczerze nie znosił i doprawdy nie
potrafił zrozumieć jak ktoś tak poszkodowany, wyśmiany przez los, mógł mieć tak
optymistyczne nastawienie do świata.
– Nahl – powiedział, porzucając na moment surowość głosu
i kładąc rękę na ramieniu najemnika. – Nie martw się, jak zabójca
przyjdzie się dobijać do Twierdzy to wezmę winę na siebie – obiecał,
ale chyba nie były to słowa otuchy, na które Nahl czekał. Na wzmiankę o Lye'u
wyraźnie przeszedł go dreszcz i odepchnął od siebie władcę Kła, a po jego
twarzy przemknął cień irytacji, być może nawet rozeźlenia. No cóż, przynajmniej
Banoth spróbował, choć nie łudził się, że puste słowa zaradzą sytuacji. Zdecydowanie
nie był zbyt okrzesany jeśli przychodziło do głębszych interakcji
międzyludzkich. Ale Nahl zazwyczaj wybaczał mu gafy, samemu nadrabiając w
oczarowywaniu wszelakich gości Twierdzy.
Władca Kła westchnęła ciężko i zwrócił się w kierunku drzwi z wyraźnym
zrezygnowaniem. Nie miał innego wyjścia.